poniedziałek, 7 września 2009

Ansatsu shirei, Eiichi Kudo, 1984




Tytuł oryginalny: 
暗殺指令 
Ansatsu shirei 

Tytuł anglojęzyczny: 
Assassination orders 

Tytułów polskich brak. 

Reżyseria: Eiichi Kudo 
Aktor: Hideki Takahashi 
Rok produkcji: 1984 
Studio: Fuji TV / Toei 
Czas trwania: 92 min. 

Mimo, że najlepsze czasy kino samurajskie z pewnością przeżywało w latach 5.-70., kiedy to powstały najsłynniejsze dzieła Akiry Kurosawy, Masakiego Kobayashi czy Hiroshiego Inagaki, a po ekranach szaleli Zatoichi i Ogami Itto wybijający w pień hordy złych wojowników, to jidaigeki nie skończyło się w latach 70. Świadczą o tym filmy pokroju „Tasogare seibei” i „Ame agaru”. Również w latach 80. stworzono obrazy, które miłośnikowi kina spod znaku katany mogą przypaść do gustu, i po które z pewnością powinien sięgnąć. 

Jednym z nich jest niepozorny „Ansatsu shirei”. Dlaczego niepozorny? Dlatego, iż nie posiada dużego budżetu, próżno w nim szukać znanych na cały świat nazwisk, a nawet na porażkę skazane są próby wykrycia w nim oryginalnej fabuły, w końcu jest to również produkcja nie przeznaczona na rynek kinowy. Mimo tych, wydawałoby się, wielkich wad wciąż potrafi ów film zaciekawić widza spragnionego samurajskich emocji i przykuć go do ekranu na ponad 90 minut. Opowiada on historię samotnego ronina, który podejmuje się przekazania pieniędzy ojcu napotkanego mężczyzny. Nie wydaje się, aby było to zadanie szczególnie uporczywe, jednakowoż gdy tylko przyjeżdża do małego miasteczka spotyka,  kolejno: drobnego acz uporczywego złodziejaszka, zły klan samurajów, uciekającą księżniczkę, poszukiwanych spiskowców oraz starego przyjaciela, a przy tym mistrza posługiwania się kataną, który wylądował po przeciwnej stronie barykady. Mimo iż wydaje się, że z takimi problemami poradzić sobie nie łatwo oraz, że ich rozpiętość może w rękach niewprawnego twórcy zmienić film w chaotyczną bieganinę lub, wręcz przeciwnie, zachwycić nas spektakularną rozpiętością fabularną, to okazuje się, iż wszystkie wątki mają bardzo mocne powiązanie fabularne i szybko łączą się w jedną zwartą historię, która okazuje się raczej jednowątkowa z kilkoma jedynie małymi zboczeniami z głównej drogi. Momentami jest to też opowieść subtelnie, lecz wyraźnie podważająca zasadność kodeksu bushido. Jednak jest to przede wszystkim kino rozrywkowe, które ma tak naprawdę niewiele wspólnego z prawdziwym podważaniem i polemiką z owym kodeksem, której dokonał w swych genialnych filmach Masaki Kobayashi. 

Faktem jest, iż fabuła niepodważalnie momentami utyka. Autorzy nie wchodzą głębiej w żaden problem i pomimo przedstawienia sporej gamy dylematów czyhających na bohaterów to prezentują historię jednowymiarową i nie odstępują nigdy daleko od wątku głównego, co można wytłumaczyć telewizyjnością filmu. Trochę szkoda, że wszystko potraktowane jest tak pobieżnie, ale wciąż obraz wciąga i pokazuje całkiem spore spektrum przygód i podchodów, których świadkiem będzie, wraz z nami, główny bohater.

Warto przez chwilę zatrzymać się przy jego postaci. Niewątpliwie jest to jaskrawa emanacja bohatera filmów Kurosawy „Straż przyboczna” i „Sanjuro – samuraj znikąd” oraz „Ukrytej fortecy”. Niejednoznaczny moralnie, pewny siebie, nieco zadufany, twardy, choć skłonny do pomocy na swój sposób ronin, który na swojej drodze spotyka księżniczkę i pomaga ją eskortować. Skojarzenia nasuwają się same, lecz film na szczęście nie zamienia się w kalkę motywów z obrazów Cesarza, tylko wykorzystuje pewne cechy w stopniu małym. Również gra aktorska Hideshi Takahashi swoim delikatnym przejaskrawieniem oraz gestykulacją nawiązuje do Toshiro Mifune. Jednak Takahashi nie jest aktorem tej miary, co Mifune i niestety jego ruchy zalatują odrobinę sztucznością, lekko przypominającą mi momentami Sonny’ego Chibę, jednak również nie jest to ten styl. Nie ma co jednak zbytnio Hideshiego krytykować, gdyż stworzył rolę odwołującą się do starego mistrza w sposób mniej lub bardziej bezpośredni (możliwe, iż przez próbę stworzenia przejaskrawionego ronina podobieństwo z Mifune wynikło niejako samo z siebie), a z tego niełatwego zadania wywiązał się w końcu całkiem przyzwoicie. 

Trzeba też powiedzieć, że zaprawionych w chambarowych bojach widzów może czekać małe zaskoczenie, które niektórzy mogą rozpatrywać przez pryzmat rozczarowania. Otóż w trakcie filmu fabuła prowadzi nas do, zdaje się, pewnego momentu, wręcz koniecznego, który w końcu nie następuje. Ciężko o tym pisać nie zdradzając kluczowych elementów historii, wystarczy jeśli powiem, iż z jednej strony jest to pewne złamanie konwencji, a z drugiej, spore rozczarowanie.

Rozczarowująca jest też liczba walk w tym filmie. Nie chodzi o to, iż dobre jidaigeki musi być do granic nafaszerowane błyskającymi w nieskończość ostrzami, lecz ich ilość w tym filmie mogłaby być zwiększona z powowdzeniem dla całego obrazu. Mamy raptem dwie sceny szermiercze. Ich niezaprzeczalnym plusem jest jednak fakt, iż nie są one wciśnięte na siłę w historię, aby zadowolić spragnionego popisów umiejętności walk samurajów widza, lecz są logicznym wynikiem fabuły. 

Summa summarum, „Ansatsu shirei” jest filmem dobrym, dobrym głównie dla fana filmów samurajskich, jednak wciąż nie doskonałym, do doskonałości jeszcze daleka droga. Mimo wszystko każdy miłośnik chambary będzie czuł się jak w domu podczas obcowania z tym filmem.