poniedziałek, 31 października 2011

Karty z dziennika Szatana, reż. Carl Theodor Dreyer, Dania, 1921.

Blade af Satans Bog
Leaves Out of the Book of Satan
Karty z dziennika Szatana

reż. Carl Theodor Dreyer
Dania, 1921


Film Carla Theodora Dreyera zmusza nas do przyjrzenia się czterem nowelom łączonych osobą Szatana (którego widzimy) i Boga (którego, jak nakazuje drugie przykazanie nie widzimy, lecz „słyszymy”*). Bóg przedstawia się w obrazie Duńczyka jako postać mściwa i, pod pewnymi względami, zazdrosna. Szatan miał czelność zamarzyć sobie czegoś, o czym nawet nie marzy Bóg. Wszechmocny postanawia więc ukarać Diabła i zsyła go na Ziemię. Tutaj, w formie ludzkiej, ma on kusić ludzi i szerzyć zło. Jednak każda osoba, która oprze się manipulacjom Szatana odejmuje swoim zachowaniem 1000 lat od kary nieszczęśnika. W tym odejmowaniu również istnieje pewna manipulacja ze strony Boga, czym bowiem jest tysiąc lat odjęte od nieskończoności? W ten sposób Ziemia i ludzkie życie nie mają dla Boga ani Szatana żadnej wartości, są niczym plac zabaw, w którym jedna strona zmusza drugą do ciągłej gry. W pewnym zaś momencie można stwierdzić, iż Szatan, który przebywa na naszej planecie bardziej przejmuje się ludźmi aniżeli Bóg. Co więcej, wcale nie chce kontynuować swych uczynków, lecz nie ma żadnej możliwości wyjścia z kręgu, w który go wrzucono. Nasuwa się tutaj na myśl ostatnia kwestia Don Juana z „Oka diabła” Ingmara Bergmana, jako jedyne zdroworozsądkowe podejście do impasu dobra i zła.

W pierwszej noweli Szatan spycha na złą drogę Judasza, który wydaje Rzymianom Jezusa. W drugiej Szatan jest głową Świętej Inkwizycji. W trzeciej okazuje się być ważną personą w czasach Rewolucji Francuskiej, a na koniec Rosjaninem, zajmującym wysokie stanowisko w siłach okupujących duńskie ziemie.

Trzeba przy tym zaznaczyć, iż każda pokusa, którą wytwarza Szatan opiera się na niespełnieniu mającym swoje źródło w podłożu seksualnym. Niemożność wejścia w posiadanie obiektu pragnienia, którym jest „doskonała” partnerka oraz towarzysząca temu zazdrość, powodowana faktem, iż jest ona z kim innym (i ten ktoś czerpie z tego powodu przyjemność) otwiera kolejne osoby na uległe machinacjom Szatana.

W pierwszej noweli wrogi stosunek Judasza wobec Jezusa objawia się, gdy Maria Magdalena obmywa siedzącemu Jezusowi nogi olejkiem, po czym wyciera jego stopy swoimi włosami. Judasz, wyraźnie zniesmaczony i zazdrosny, sugeruje mesjaszowi sprzedanie olejku i rozdanie pieniędzy biednym, lecz Jezus sprzeciwia się twierdząc, że biedni są zawsze, a on jest tylko teraz. Po tej scenie trudno sympatyzować z jakąkolwiek postacią, wszyscy rysują się jako cechowani egotyzmem. Przez resztę czasu akcji obserwujemy, jak ziarno podejrzeń zasadzone przez Szatana rośnie, ku samego Szatana smutkowi, który marzy by Judasz sprzeciwił się manipulacjom. Co ciekawe, w tej, jak i w kolejnej noweli, Szatan stawia siebie w roli autorytetu boskiego. Przekonuje Judasza, że Jezus nie jest synem Boga, lecz wysłannikiem diabła, tym samym twierdząc, że to podążanie za złem jest dobrem.

Rozwinięte jest to w drugiej noweli. Szatan stoi na czele świętej inkwizycji, dzięki czemu może z łatwością odnajdywać grzeszników. Lecz nie to stanowi jego główne zadanie, zamiast tego woli zmieniać ludzi prawych w grzeszników za pomocą zarówno psychicznych, jak i fizycznych tortur. Używając swego autorytetu kościelnego zmusza do czynienia grzechów, twierdząc, iż to one prowadzą do usuwania tychże i odkupienia. Jako dostojnik Kościoła ma do tego pełne prawo i nikt mu się sprzeciwia, w końcu kto, jeśli nie tak wysoki rangą ksiądz może mieć rację w sprawach teologii? Gdy więc każe kogoś niewinnego torturować i zabić, to tylko po to by „ratować jego/jej nieśmiertelną duszę”. Bardzo przypomina to sceny, które zaobserwować możemy później np. w „Diabłach” Kena Russela (święta inkwizycja wymusza wskazanie win za złe uczynki, których nie popełniono, za pomocą tychże, co ma prowadzić do „usunięcia” zła) czy w komiksie „Borgia” Jodorowsky'ego i Manary (papież rozkazuje zabić niemowlaka czy też uśmierca młodych chłopców, dzięki temu „pozwalając” im ratować reprezentanta Boga na Ziemi i, w ten sposób, „ocala” ich dusze).

Prowadzi to do bardzo intrygującego założenia. Co jeśli to, co czynimy wierząc, iż jest dobre, jest tak naprawdę jest złe? Skąd mamy mieć pewność, że narzucane przez religie i osoby sprawujące religijną władzę zasady, które w założeniu mają prowadzić do zbawienia, nie są manipulacją zmuszającą nas do nieświadomego czynienia szkód. Idąc dalej, czy jeśli czynimy zło, wierząc, że czynimy dobro, to czy powinno nam się odmówić zbawienia? Czy nieświadomość jest jakimkolwiek usprawiedliwieniem? Być może dobrem jest sprzeciwić się temu, co określa się tym mianem i szukać drogi gdzie indziej.

Inkwizytor-Szatan zmusza zakochanego mnicha do zabicia ojca ukochanej, jak i jej samej. Mnich jest dodatkowo zazdrosny, gdyż dziewczyna ma innego wybranka, a ponadto odmawia okazania  jakiejkolwiek afekcji słudze bożemu. Na jej nieszczęście, ojciec dziewczyny zajmuje się horoskopem, co sprowadza na niego gniew Kościoła. Kolejne dwa ciekawe aspekty tej noweli są związane z osobą ojca. Otóż on, jak też sama dziewczyna, jest osobą głęboko wierzącą w Boga i całkowicie żyjącą wedle zasad ogólnie określających to, co rozumiemy jako dobro. To właśnie ściąga na nich uwagę Szatana, tortury, nieszczęście, śmierć – wszystko to czynione za przyzwoleniem Boga**. Gdyby nie wierzyli tak silnie w Boga, prawdopodobnie ich los nie byłby tak tragiczny. Ponadto, intrygujący jest fakt, że ojciec przewiduje następujące wydarzenia w horoskopie, w ten sam sposób wprawiając je w ruch. Gdyby nie próbował ich przewidzieć, nigdy by się nie wydarzyły. Sam moment odczytania przyszłości, „zmusza” ją aby ta nadeszła. Jest to podobne założenie, jakie towarzyszy np. historii Edypa, a ściślej, jego rodziców. Gdyby nie próbowali uniknąć oni tragicznej przyszłości (Edyp zabije ojca i będzie współżył ze swoją matką), nigdy by ona nie nastąpiła, swymi próbami ucieczki przed losem, wypełniają go. Idąc kilka kroków wstecz, gdyby nie zechcieli poznać swych losów, nie musieliby uciekać przez tragedią, w ten też sposób nigdy nie „zmusiliby” jej by ta nastąpiła – odczytanie horoskopu równa się temu wydarzeniu. Na podobnych założeniach opiera się także jeden z ciekawszych filmów z nurtu giallo, „Siedem czarnych nut” w reżyserii Lucio Fulci, gdzie próbująca uratować ofiarę tajemniczego zabójcy medium, swymi czynami „zmusza” swoją wizję by ta się wypełniła.

Trzecia nowela nie jest tak interesująca jak poprzednia, jednak stanowi najbardziej dramatyczne rozwiązanie ze wszystkich. W niej też najpełniej objawia się natura niechętnego czynieniu złu, do czego zmusza go Bóg, Szatana. Ostatnia zaś stanowi odstąpienie fabularne od, do tej pory, eksploatowanego schematu (niespełnienie, otwarcie na Szatana, wypełnienie losów), dzięki czemu możemy zaobserwować odwrotne, lecz nie mniej tragiczne, zakończenie. Jest to z jednej strony zmiana pożądana, z drugiej zaś odrobinę razi patriotyzm reżysera. Osadza on bowiem akcję w swojej ojczyźnie, tam też umieszczając ludzi zdolnych sprzeciwić się Szatanowi i postępujących nadzwyczaj moralnie. Tworzy to tym większy dysonans względem poprzednich nowel, gdyż brak jest w nim tak wyraźnych znamion ważności historycznej wydarzeń, w których uczestniczy Szatan. Ukrzyżowanie, Inkwizycja, Rewolucja Francuska, po czym znajdujemy się na wsi w okupowanym przez krótki czas rejonie Danii. Idąc tropem poprzednich nowel należałoby umieścić Szatana u źródeł okupacji, gdzie mógłby on pełnić jedną z ról decyzyjnych. Oczywiście można założyć, iż zło czynione przez Szatana jest po prostu złem i nie jest ważne, gdzie i na jaką skalę jest czynione. Jest to, oczywiście, założenie zasadne, lecz w żaden sposób nie sugerowane poprzez diegezę poprzednich nowel.

Ostatecznie, „Karty z dziennika Szatana” są wartościowym przykładem twórczości filmowej w czasach kina niemego. Nieco dziś zapomniane dzieło Dreyera nie znajduje się, co prawda, na poziomie filmów Langa, Murnaua czy Eisensteina, lecz warto się z nim zaznajomić. Pomimo nieco nużącej długości i archaizmowi, który odznaczył swe piętno na tym filmie silniej niż na produkcjach wspomnianych reżyserów, zdecydowanie zachęcam do poznania wycinka z historii Szatana.


*Film jest niemy.
**A nawet z Jego rozkazu. On bowiem nakazał Szatanowi czynienie zła, gdyby tego nie zrobił, nie byłoby zła. Oczywiście, rodzi to kolejne komplikacje. Czy ludzie wpadając w sidła Szatana nie są sami winni swego postępowania? Szatan umiejętnie potrafi wykorzystać prawo (symboliczne) do wypełnienia swych celów. Mnich jest zobowiązany właśnie za pomocą owego prawa, które jawi się również jako moralne (duchowe), wykonywać polecenia inkwizytora. By sprzeciwić się złu, musiałby wyrzec się całego prawa, wszystkiego niemal czego go nauczono, a nawet swego kontekstu kulturowo-społecznego, słowem musiałby zaprzeczyć wszystkiemu, co wg obowiązującego prawa jest dobre.
Inną kwestią jest słuszność decyzji stworzenia zła przez Boga. Bez zła nie istniałoby przecież dobro, które możemy określić jedynie poprzez opozycję. Stworzenie zła równa się więc stworzeniu dobra.

niedziela, 16 października 2011

Herostratus, Wielka Brytania, 1967

HEROSTRATUS
reż. Don Levy
1967

słów kilka

"Herostratus" Dona Levy'ego jest absolutnie doskonałym filmem, jeśli weźmiemy pod uwagę jego montaż, użycie światła oraz dźwięku, a także pracę kamery. 7 lat spędzonych na pracy nad tym obrazem sprawiło, iż powstało audiowizualne arcydzieło. Arcydzieło kina eksperymentalnego, które, co prawda, ugryzło trochę większy temat niż było w stanie przełknąć, mimo to nadal pozostaje obrazem pod wieloma względami wybitnym.

Jak sam Don Levy sobie życzył, podczas krótkiego omawiania filmu, powstrzymam się od informacji nt. fabuły czy identyfikacji lub jej braku z bohaterem. Pod względem fabularnym obraz jest bowiem dość prosty, liczy się wrażenie, jakie ów wzbudza. Używając cyklicznej, nielinearnej narracji, ciągłej repetycji motywów sonicznych i wizualnych, zderzeń obrazu (ciepłe kolory kontra zimne, jasne światło przeciw zupełnej czerni) oraz dźwięku (sceny wypełnione całkowitą ciszą skonfrontowane z nagłymi kakofoniami, długie milczenie postaci zderzone z ich pełnymi pasji krzykami), mieszając elementy wystudiowanej gry z fragmentami dokumentalnymi, Levy próbuje przerzucić traumy (bunt młodości, manipulacja autorów reklam, niemożność egzystencji społeczno-politycznej wedle obiecanych po wojnie zasad etc.) w sposób emocjonalny i intensywny. Czy mu się to udaje? Polecam sprawdzić na własnym umyśle.

Wszelki opis filmu, który unika większego ujawniania fabuły, musiałby w dominującym stopniu analizować go od strony technicznej, a gdybym takową analizę napisał pewnie powtórzyłbym to, co już jest napisane. Zamiast tego zalecam więc kupno bardzo dobrze wydanego Blu-ray'a. Jest to pierwsze w ogóle wydanie tego filmu, a odpowiada za nie British Film Institute. Na dwóch "niebieskich" płytach znajdują się dwie wersje filmu "Herostratus" (widescreen i letterbox), krótkometrażowe obrazy Levy'ego: satyryczny "The Ten Tousands Talents", inspirujący "Time Is", eksperymentalny "Five Films", a także wywiad z reżyserem (39 min.) i booklet, w którym można poczytać nieco więcej o technice wykonania i osobie Dona Levy'ego.

Niestety nie znalazłem lepszego fragmentu filmu, ten poniżej ma satyryczny wydźwięk, lecz jego śmieszność w kontekście całości nie śmieszy już tak bardzo. Dość powiedzieć, iż jest to wizualnie jedna z najmniej eksperymentalnych scena.

niedziela, 9 października 2011

Blitzkrieg!

LA FEMME QUI SE POUDRE

The Woman Who Powders Herself

 

1970-1972

reż. Patrick Bokanowski

 

Pierwszy film Bokanowskiego skupia się na przedstawieniu rytuału nakładania makijażu, jako drogi do odkrycia przez ów rytuał ludzkich pragnień i obsesji. Te z kolei wiążą się z chęcią osiągnięcia piękna, choćby nawet sztucznego. Czy jednak twarz, którą się w ten sposób przybiera jest naszą? Czy jest to tylko iluzja, zakrywająca realne? Jedynie wyobrażenie naszej tożsamości, która tak naprawdę skrywa się nie w ułudnej fizjonomii, lecz tam, gdzie złuda nie dociera? W centrum, które utrzymywane jest pod powierzchownym pięknem? W dość niepokojący i surrealistyczny sposób przyjdzie rozważać to każdemu, kto zechce poświęcić 18 min. na oraz Patricka Bokanowskiego.

Ore wa matteru ze (I am Waiting), Japonia, 1957


NIKKATSU NOIR #1
filmy wydane przez Criterion w boxie „Nikkatsu Noir”


Tytuł:  俺は待ってるぜ
(Ore wa matteru ze)
Tytuł anglojęzyczny: I am Waiting
Tytuł polski: brak (tłum. własne: Czekam)

Reżyseria: Koreyoshi Kurahara
Japonia, 1957

Deszczowa noc. Długie cienie. Samotna sylwetka mężczyzny idącego wolno w nieznanym celu. Po chwili napotyka on równie samotną postać stojącej kobiety. Mężczyzna proponuje jej schronienie na noc. Jest on właścicielem małej knajpki. Nie trzeba długo czekać by zauważyć, że dwie postaci łączy coś więcej niż samotność. Oboje uciekają przed swoją przeszłością, swoimi uczuciami i swoimi myślami.

Koreyoshi Kurahara zaprasza nas w nostalgiczny czarny kryminał, w którym główne role odegrali m.in. Ken Hatano i Mie Kitahara – aktorzy znani z innych japońskich noir, jak choćby, również wydanego w ramach Nikkatsu Noir, „Sabida naifu”. Stworzyli oni dobre kreacje, a Hatano doskonale pasuje do roli miłego młodzieńca. Równie dobrze wychodzą mu także nagłe napady wściekłości, których w filmie nie brak.

„Ore wa matteru ze” można podzielić na dwie części. Pierwsza skupia się na uczuciu rodzącym się między dziewczyną, twierdzącą, że jest kanarkiem, który zapomniał, jak się śpiewa, a chłopakiem, marzącym o dołączeniu do swego brata, żyjącego w wiejskich rejonach Brazylii. Ta część produkcji jest spokojna, romantyczna i powolna. Oprócz powoli wyłaniających się przeszłości postaci, jedynymi rysami na lirycznej powierzchni obrazu są próby przekonania dziewczyny by wróciła z mężczyznami spod ciemnej gwiazdy do ich kabaretu.

Wątek romantyczny okazuje się jednak bardzo prosty i nieco infantylny. Jest on prezentowany jako remedium na wszelkie bolączki bohaterów. Na szczęście twórcy potrafią zatrzymać się i nie popaść w niepotrzebną ckliwość. Właściciel knajpki, były bokser, wie, że to, co teraz wydaje się być wyjątkowym uczuciem, później przemieni się w zwyczajne wspomnienie. Związek partnerski nie jest w stanie nikogo spełnić. W pierwszej połowie obrazu znajduje się również element francuski, w końcu słowo noir z języka tego kraju pochodzi.

Następnie przechodzimy w drugą, kryminalno-gangsterską część filmu. Dziewczyna, o której już wszystko wiemy, staje się postacią w tle, a bokser zaczyna prywatne śledztwo, mające na celu odnalezienie jego brata. Ponownie pojawiają się tutaj znaczące wady, jak i zalety. Na minus należy policzyć ogromne zbiegi okoliczności, które zmuszają bohaterów do kolejnych spotkań. Okazuje się bowiem, iż los brata boksera jest związany z osobami, u których pracuje dziewczyna. Gdyby zaś twórcy pokusili się o skomplikowanie scenariusza i zmuszenie bohatera do eksploracji miejsc poza pracą dziewczyny, wtedy ich związek, który w drugiej połowie filmu właściwie nie istnieje, prawdopodobnie w ogóle nie miałby już racji bytu.

Zaletą produkcji są z pewnością nastrój, świetnie współgrające z tematyką filmu piosenki, ciemne ujęcia, których nie powstydziłyby się wysokiej klasy filmy noir. Co jakiś czas również „Ore wa matteru ze” raczy nas pojedynkami na pięści. Mimo że walki, kiedy już się pojawiają, nierzadko rażą ogromną sztucznością, to bohater jest na tyle ciekawą postacią, emanującą wystarczająco silną energią by oglądać jego potyczki siłowe z zainteresowaniem i oczekiwaniem na ich wynik.

Obraz jest więc nierówny, momentami intryguje, momentami okazuje się zbytnio uproszczony. Zdecydowanie zabrakło większego rozbudowania fabularnego. Dziwi też potraktowanie Reiko. Najpierw pojawia się ona jako jedna z dwóch głównych postaci w filmie, po to tylko by ją odsunąć na drugi plan, gdy wątek kryminalny staje się centrum historii. Niemal każdy aspekt filmu cierpi na jakieś niedomogi. Mimo wszystkich wad, warto jednak produkcję Kurahary obejrzeć. Nastrój czarnego kryminału oraz dość intrygujące postaci sprawiają, że „Ore wa matteru ze” jest dobrym przykładem połączenia romansu z kinem gangsterskim, którego potencjał nie został wykorzystany.

Poniżej znajduje się tytułowy utwór z filmu wraz z różnymi ujęciami z produkcji.

This is Dynamation!


Powyżej znajduje się krótki film, który służy głównie jako reklama "7. podróży Sindbada". W nim zdradzone zostają także niektóre "sekrety" dynamation. Na przykładzie pierwszego kolorowego filmu w tej technice, można zobaczyć, jak powstawały ówcześnie efekty specjalne, a przy okazji obejrzeć kilka scen z obrazu o legendarnym żeglarzu.

sobota, 8 października 2011

The 7th Voyage of Sindbad, USA, 1958


Tytuł: The 7th Voyage of Sindbad
Tytuł polski: 7. podróż Sindbada

Reżyseria: Nathan Juran
USA, 1958

Nie będę się zbytnio rozwodził przy omawianiu tej produkcji. Fabuła jest ekstremalnie prosta, pretekstowa, infantylna i bazuje na stereotypowym postrzeganiu krajów arabskich i związków damsko-męskich. Sindbad i jego załoga, oszukani przez maga, muszą ruszyć na wyspę Colossa, gdzie znajduje się lekarstwo na stan księżniczki, ukochanej Sindbada. Jeśli nie zostanie ona przywrócona do normalności, Bagdad zostanie zaatakowany przez armię ojca wybranki serca tytułowego bohatera.

Historia jest tak naprawdę pretekstem do pokazywania kolejnych scen fantasy, które z kolei są zwykle, choć nie zawsze, pretekstem by pokazać efekty dynamotion. Niewątpliwie, gigantyczne cyklopy, smok i inne stwory są tutaj największym magnesem na widza, a nie jest nim rozbudowana historia czy głębokie charaktery. Na szczególną uwagę zasługuje genialna sekwencja pojedynku z Sindbada ze szkieletem. Aktor musiał nauczyć się na pamięć poszczególnych ruchów, podczas treningu z mistrzem fechtunku, następnie powtórzyć ruchy samemu, a na koniec Ray Harryhausen wkleił stworzony przez siebie szkielet do gotowego obrazu. Warto również zaznaczyć, iż jest to pierwszy kolorowy film z efektami specjalnymi dokonanymi przez Ray'a, magika techniki stop-motion. Jego też pomysłem było zwrócenie się w stronę baśni tysiąca i jednej nocy. W przeciwieństwie jednak do poprzednich obrazów inspirowanych baśniami, nie miał on zamiaru skupiać się na pseudoegzotyce odległych krajów czy półnagich gwazd(k)ach kina, lecz na efektach specjalnych. Te zaś stały się absolutną klasyką kina. Przy minimalnych środkach finansowych, Harryhausen i inni twórcy zaangażowani w film stworzyli hit, który do dzisiaj potrafi zaciekawić, archaicznymi co prawda, lecz nierzadko bardzo dobrze skonstruowanymi kreaturami.

Poza efektami nie dostajemy jednak zbyt wiele. Zapamiętać można jeszcze scenę nocnego szaleństwa na morzu, gdy demoniczny krzyk rozdziera burzliwe niebo. Dość interesująca jest także ścieżka dźwiękowa, autorstwa Bernarda Herrmanna. Nie jest to muzyka na miarę „Obywatela Kane'a” czy „Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia”, lecz niektóre motywy są bardzo dobrze skonstruowane. Inne po prostu pasują do zbyt szybkiego filmu, który pędzi z wielką prędkością, nie mogąc się doczekać aż zaprezentuje widzom kolejny cud dynaramy.

Poniżej znajduje się, zdradzający zdecydowanie zbyt wiele, zwiastun. "7. podróż Sindbada", jak i dwa pozostałe filmy o Sindbadzie z efektami Harryhausena zostały wydane w Polsce na DVD w odrestaurowanych edycjach, znajdują się na nich dość ciekawe dodatki. Nieco o efektach specjalnych na blogu znajduje się tutaj.

czwartek, 6 października 2011

Star Trek: The Motion Picture, USA, 1979


Tytuł oryginalny: Star Trek: The Motion Picture
Tytuł polski: Star Trek

Reżyseria: Robert Wise
USA, 1979 (wersja reż. - 2001 r.)

Po dziesięciu latach od zakończenia kultowego serialu telewizyjnego, stworzonego przez Gene'a Roddenberry'ego,  pt. „Star Trek”, seria rusza w rejony pełnometrażowych filmów. Załoga statku kosmicznego U.S.S. Enterprise ponownie musi stawić czoła nieznanemu i dotrzeć tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek.

Sukces, również komercyjny, serialu „Star Trek” nadszedł z opóźnieniem. Nowatorskie pomysły, sprytnie połączone ze znanymi już wtedy elementami kina science-fiction, z czego najwięcej zaczerpnięto z „Forbidden Planet”, początkowo nie zyskały wystarczającej popularności. Trzeci sezon emitowano w gorszej godzinie nadawania niż poprzednie, a czwartego nie stworzono w ogóle. Gdy jednak zaczęto emitować serial w innych, poza macierzystym, kanałami oraz w innych krajach (przetłumaczono go na 47 różnych języków), szybko stał się on fenomenem, odnoszącym sukcesy komercyjne, jak i, pod wieloma względami, artystyczne, a także dotykał ważnych tematów społecznych i in., wywołując swego czasu nieczęste, acz silne kontrowersje.

Nic więc dziwnego, iż zdecydowano się wrócić do formuły serialu o eksploracji wszechświata. Zaczęto więc przygotowania do drugiej telewizyjnej produkcji. Odważną załogę, przygotowującą się do lotu w kosmos, zastał jednak rok 1977, a wraz z nim premiera innej kosmicznej sagi. Oto Luke Skywalker, dzierżąc w dłoniach miecz świetlny, stoczył zwycięski bój z Gwiazdą Imperium. Sukces „Star Wars” sprawił, iż porzucono plany, co do kreacji kolejnego serialu osadzonego w uniwersum „Star Treka”, a zamiast niego postanowiono stworzyć kinowy film. Tak też powstała pierwsza pełnometrażowa produkcja opatrzona tytułem „Gwiezdnej wędrówki”.

W przeciwieństwie jednak do filmu Lucasa, „Star Trek” nie posiadał konfliktu typu dobro kontra zło. W gruncie rzeczy nie posiadał żadnego konfliktu i pozbawiony był antagonizmów, mimo że początkowo rysuje się nam napięcie między admirałem Kirkiem a komandorem Deckerem. Co więcej, „Star Trek” nie posiada żadnej sceny akcji, prócz otwierających film chwil, gdy statki Klingonów zostają pokonane przez dziwną chmurę z nieznanych zakątków wszechświata. Ten brak szybkiej akcji sprawia, że mamy do czynienia z ambitniejszymi próbami zaciekawienia widza. Jak przystało na najlepsze odcinki serialu, tak i film wychodzi z problemu natury społeczno-moralnej, po czym dokonuje utrzymanego w niezbyt ciężkim tonie komentarza tegoż w konwencji science-fiction, której nie brak walorów rozrywkowych.

Dla każdego fana serialu niewątpliwie wiele pozytywnych emocji wzbudzi ponowne spotkanie z załogą, jak i statkami kosmicznymi, z Enterprise na czele. Już na samym początku mamy okazję rozpoznać budowę pojazdów klingońskich. Co więcej, zmieniono nieco fizjonomię wojowniczej rasy na tę, która teraz jest z nią ogólnie kojarzona. Kolejna zmiana to fakt, iż obcy nie mówią już po angielsku. Każda rasa posiada swój własny język. Po Klingonach, widzimy i słyszymy Vulkan. Pan Spock, jedna z najsłynniejszych postaci w historii science-fiction, pojawia się jako pierwszy z oryginalnej załogi, lecz następnie brak go przez większą część filmu, rozgrywającą się przed spotkaniem z tajemniczą chmurą. Dzięki wprowadzeniu pana Spocka, widzimy część jego ojczystej planety i rytuałów z niej pochodzących. Po chwili pojawia się okazja by oglądać siedzibę Floty Federacji Gwiezdnej, orbitujące wokół Ziemi stacje, co prowadzi nas aż do prezentacji nowego statku U.S.S. Enterprise. Postarano się także o jak najpoważniejsze potraktowanie naukowej strony produkcji, w którą zaangażowany był sam Isaac Asimov.

W trakcie zwiedzania poszczególnych lokacji, na scenę wkraczają kolejne postaci z serialu. Kapitan James T. Kirk, obecnie admirał, od długiego czasu starał się by na nowo objąć dowództwo nad statkiem kosmicznym. W końcu, w obliczu nieznanego zagrożenia, jego doświadczenie podczas pięcioletniej misji znanej z serialu, staje się decydującym czynnikiem by przywrócić go do statusu kapitana Enterprise. Nie spotyka się to z ciepłym przyjęciem obecnego kapitana, Deckera, który pod wieloma względami zna lepiej nową wersję statku, przez ostatnie 18 miesięcy mocno przebudowywanego. Następnie spotykamy Scotty'ego. Inżynier nieprzerwanie pracuje na statku i nadzoruje modyfikacje swojej największej miłości. Na mostku czekają już, również nieprzerwanie odbywający służbę na Enterprise, Uhura, Sulu oraz Chekov. Niedługo potem, na życzenie Kirka, do załogi dołącza dr McCoy, który po zakończeniu misji zrezygnował ze służby we Flocie. W obliczu próśb swego przyjaciela postanawia jednak wrócić na pokład. Siostra Chapel tymczasem stała się pełnokrwistym lekarzem. Po kilku problemach ze statkiem i osobowością Kirka skonfrontowanego ze swoją niewiedzą nt. nowej wersji statku, na pokład dociera pan Spock. Całkowicie pozbawiony emocji, chłodno obchodzi się ze swoimi przyjaciółmi z czasów służby na pokładzie statku federacji. Po zakończeniu misji, przebywał on na Vulkanie, gdzie przeszedł rytuał pozbawiający go resztek emocji i kierujący w stronę czystej logiki. Jego legendarny status sprawia, iż każdy, nawet Decker, ustępuje mu miejsca, a sam Spock wraca w trybie natychmiastowym jako aktywny członek załogi. W ten sposób rozpoczyna się kolejna misja.

Zdaję sobie sprawę, iż dość rozwlekle zaprezentowałem pierwsze sceny filmu, lecz dla fana „Star Treka”, są one niewątpliwą przyjemnością. Ponowne spotkanie oryginalnej załogi wzbudza uczucie radości we wszystkich miłośnikach Treka. A do tych, sam się zaliczam.

Fabuła skupia się na wspomnianej chmurze, w której centrum prawdopodobnie znajduje się jakiś pojazd. Co więcej, posiada ona niemal nieograniczoną moc i niszczy wszystko na swojej drodze, a jej kurs nieubłaganie kieruje ją w stronę Ziemi. Dodatkowo, jak wyczuwa pan Spock, dzięki swoim telepatycznym zdolnościom, w jej centrum brak jest jakichkolwiek emocji. Znajduje się tam tylko czysta logika, pół-Vulkanin zamierza do niej dotrzeć.

Pod wieloma względami film jest, czego nie ukrywa, wstępem do serii kinowej. Przez to, jego fabuła jest dość prosta i przypomina kolejny odcinek serialu. Oprócz głównego wątku, w tle przewija się 5 innych, z czego jeden mógł być wykorzystany na większą skalę. Postaci zaś nie są zbyt wyraziste, często ich charakterystyka opiera się na założeniu, że znamy je już z serialu, co może być uważane za wadę, jeśli ktoś go nie zna. Nie mogę niestety powiedzieć, jak na film reagują osoby nie zaznajomione z telewizyjnymi przygodami załogi. Na pewno jednak dla nich nagły chłód pana Spocka czy niektóre zachowania admirała Kirka nie są tak zaskakujące lub emocjonujące, jak dla osób, które z ciekawością sięgały po każdy kolejny odcinek serialu.

Plusem jest natomiast fakt, iż film nie szarżuje z prezentacją umiejętności postaci. Nie próbuje się nam na siłę wcisnąć członków załogi poprzez prezentację jak największej ilości ich zdolności, jakimi poznawali galaktykę przez 80 odcinków serialu. Fan jednak bez trudności odnajdzie nawiązania. Kirk nadal z łatwością potrafi przegadać i wzbudzić wątpliwości w logicznym komputerze, nadal posiada świetną intuicję oraz pewność siebie. Film za to nie pokazuje jego umiejętności romansowania z kobietami czy walki wręcz, które tutaj są niepotrzebne. Telepatyczne talenty Spocka są zaś ograniczone do wspomnianego „odczytania” chmury, podobnie jego mindlink pojawia się tylko raz, tak samo wykorzystany jest vulkan pinch. Twórcy w żaden sposób nie próbują za pomocą tanich chwytów wprowadzać więcej rozrywki. Są także inne motywy, które kojarzą się z serialem, jak geneza chmury, czy porównanie pojawiającego się V'gera z dzieckiem. Nie brak też ciekawych dialogów, a kąśliwe uwagi McCoya nadal potrafią wywołać śmiech. O ile jednak serial bardzo często opierał swą siłę na charakterach i ich wzajemnych relacjach, o tyle film skupia się na atmosferze i głównym wątku.

Wspomnę teraz, że spośród wszystkich wersji filmu najlepsza jest reżyserska, trwająca ok. 136 min. Posiada więcej scen od wersji kinowej, która z powodu skróconego czasu postprodukcji nie wyglądała tak, jak Robert Wise do końca zamierzał. Director's cut posiada najlepszy rytm, poszerzoną charakterystykę postaci oraz, jako że wersja ta zadebiutowała w 2001 roku, poprawione efekty specjalne*. Na największą uwagę zasługują długie sekwencje poznawania kolejnych warstw chmury. Świetna kolorystyka, nastrój i muzyka współgrają ze sobą doskonale. Momentami, film Wise'a kojarzył mi się z „2001: Odyseja Kosmiczna” Stanley'a Kubricka, choć jasno trzeba powiedzieć, że obraz Kubricka stoi przynajmniej dwa poziomy wyżej nad pierwszym kinowym „Star Trekiem”.

Film Wise'a ostatecznie sprowadza się więc do jednego, próby zetknięcia z nieznanym, które generuje doskonałą atmosferę tajemniczości zanim je poznamy. Ponadto pojawia się problem czystej logiki zestawionej z sensem istnienia. Dzięki temu po obejrzeniu „Star Treka” możemy chwilę pogłowić się nad poruszoną w nim kwestią. Jak ważne są emocje, piękno, logika, pytania o cel? Powstrzymam się nad opisaniem własnych dywagacji, gdyż zdradziłbym ważne fragmenty fabuły filmu.

Poza świetnymi sekwencjami poznawania nieznanego, poruszonym problemem i scenach wprowadzających na nowo załogę Enterprise, film jest jednak nieco zbyt prosty i nie posiada tylu warstw ile chciałoby się w nim uświadczyć. Jako jednak zaprezentowanie początku nowego rozdziału kosmicznej sagi wypada świetnie, stanowiąc dobry, jeśli nie bardzo dobry obraz. „Ludzka przygoda właśnie się rozpoczyna.”


*W edycji Blu-ray została wydana także wersja kinowa, która ma efekty specjalne poprawione po powstaniu wersji reżyserskiej, jest więc lepsza od niej pod względem technicznym, lecz gorsza fabularnie. Trzeba jednak zaznaczyć, iż wizualnie, wersja z 2001 roku prezentuje się również doskonale.

Poniżej zwiastuny wersji kinowej oraz reżyserskiej.

poniedziałek, 3 października 2011

Blitzkrieg!

By Odyseja Filmowa nie cierpiała na tak długie przerwy w dopływie świeżych postów, zamieszczać będę co pewien czas wybrane filmy krótkometrażowe. Postaram się by były to różne i nie zawsze szeroko znane pozycje, lecz zacznę od słynnego filmu.

Electronic Labyrinth THX 1138 4EB
reż. George Lucas
USA, 1967



Elektroniczny labirynt jest słynną krótkometrażówką Lucasa, która wpisana jest do Narodowego Rejestru Filmowego w USA. George nakręcił ją za studenckich czasów, po czym wygrał dzięki niej United States National Student Film Festival w 1968 roku w kategorii "dramat". Projekt wyewoluował w film pełnometrażowy, który miał swoją premierę w 1971 roku, zatytułowany "THX 1138". Osobiście uważam ten obraz za najlepszy w karierze Lucasa, który zniechęcił się brakiem zainteresowania i pocięciem filmu przez Warner Bros. Być może, gdyby zarówno "THX 1138", jak i "American Graffiti" spotkało się z pozytywnym odbiorem studia, George nie nakręciłby "Star Wars" i dalej próbował tworzyć w bardziej eksperymentalny i niekomercyjny sposób.

W krótkim filmie Lucas udanie zawarł motyw antyutopijnej przyszłości (lub alternatywnego świata), w której ludzie są bezimiennymi numerami, stale monitorowanymi przez rząd. Mimo iż obraz jest nieco chaotyczny i może razić pewnymi anachronizmami jest ciekawy, szczególnie pod względem wizualnym.