czwartek, 26 lipca 2012

Death Race 2000, USA, 1975.

Death Race 2000
Wyścig śmierci 2000
reż. Paul Bartel
USA, 1975

Cudowne lata siedemdziesiąte przyniosły nam wiele B-klasowych produkcji, które nierzadko utrzymały swą aktualność i świeżość w zdecydowanie lepszym stanie aniżeli ich A-klasowi pobratymcy. Zresztą nie tylko do lat siedemdziesiątych to zjawisko jest ograniczone. Roger Corman, niekwestionowany mistrz kina niskobudżetowego, zdecydował się wyprodukować jeden z takich filmów w 1975 roku. Obraz jest adaptacją krótkiej noweli poświęconej morderczym wyścigom w futurystycznej, antyutopijnej Ameryce. Ówczesna gwiazda telewizyjnego ekranu, David Carradine, wcieliła się w głównego bohatera, enigmatycznego Frankensteina. Sylvester Stallone zaś, jeszcze zanim przybyło mu masy mięśniowej potrzebnej by stać się Rocky'm, wykreował inspirowanego mafijnymi czasami nieprzyjaznego kierowcę z wybuchowym charakterem. Z takimi nazwiskami, Paul Bartel rozpoczął reżyserię niskobudżetowego klasyka. Zapnijmy więc pasy i przyjrzyjmy się wyścigowi śmierci z bliska.

Obraz rozpoczyna się otwarciem wyścigu, które służy zarówno jako prolog oraz jako rozpoczęcie głównej akcji. Kolejni kierowcy oraz zasady panujące w świecie przedstawionym są nam komunikowane przez trójkę dziennikarzy. Oprócz funkcji informacyjnej pełnią oni istotną rolę w fabule oraz w satyrycznym obrazowaniu roli mediów. Słowo o dodatkowe o dziennikarzach się jak najbardziej należy, gdyż stanowią oni ogromną zaletę całej produkcji. Bombastyczny, łatwo wpadający w zachwyt mężczyzna komentuje, używając górnolotnego słownictwa wymieszanego z ówczesnym slangiem (charakterystycznym m.in. dla mainstreamowych komiksów tego okresu), wydarzenia doprowadzając do ich karykaturalnej formy słownej. Jego komentarze wprowadzają mnóstwo czarnego humoru, dzięki zestawieniu ich z obserwowaną akcją. Śmierć, niewola mediów, kontrola polityczna, wszechobecne kłamstwo – w jego ustach wszystko to jest zabawnym tematem, idealną karmą dla mas, spragnionych brutalnej rozrywki. Ktoś kogoś zabił? Ojej, czyż mogło zdarzyć się coś lepszego? Już sprawa mediów w tym by wszyscy usłyszeli o tym wesołym zdarzeniu z trasy. W końcu, co lepiej nas bawi niż przemoc? Chyba tylko więcej przemocy. Gdy jednak ktoś próbuje pokazać zło tkwiące w niekontrolowanej brutalności, wtedy nasz dziennikarz czuje dyskomfort. Bez brutalności, nie ma zabawy.

Pani dziennikarz natomiast jest idealną parodią prowadzących talk showy w stylu choćby rodzimych „Rozmów w toku”. Wspominając przed każdym wywiadem, że jest bliską przyjaciółką każdej ważnej osoby, prowadzi rozmowy gratulując, m.in., żonie pierwszej ofiary wyścigu zaszczytu, jaki ją spotkał. Nie można także zapomnieć o starszym dziennikarzu, który z miną i tonem eksperta tłumaczy nam ile punktów otrzymuje się za zabijanie ludzi. Najwięcej warci są staruszkowie (100 punktów), ale niemowlaki czy małe dzieci to także nie lada gratka dla kierowcy. Gdy nie ma wartościowych celów w pobliżu, zadowolić można się mniejszą ilością punktów za osoby w średnim wieku. Biada wszystkim, którzy nieopacznie lub w celach doświadczenia ekstremalnego sportu na własnym poziomie adrenaliny pojawią się na ulicy. Co przypomina mi o jednej z moich ulubionych scen w obrazie. Gdy Frankenstein zbliża się do szpitala, lekarze i pielęgniarki wystawiają na ulicę chorych starców (dzień eutanazji). Kierowca zamiast jednak zadowolić się ogromnym łupem, skręca i rozjeżdża pielęgniarki i lekarzy, co dziennikarz komentuje stwierdzając, iż nawet Frankenstein posiada amerykańskie poczucie humoru.

Każdy samochód i kierowca posiadają przy tym własną osobowość. Poszczególne pojazdy mają własne tematy. Samochód-country z lubującą się w kolekcjonowaniu kochanków kobietą za kierownicą. Samochód-nazizm z kobietą z „rasy panów” i jej nawigatorem, który nie jest zbyt dobrym kochankiem. Jest też samochód-mafia ze Stallone'm za kierownicą. I, oczywiście, kultowy pojazd z piłowatym grzbietem, który został podstawą samochodu w serii gier komputerowych „Carmageddon” inspirowanych filmem. Za jego kierownicą zasiada narodowy bohater – Frankenstein. Postać niemal mityczna, która w wielu wyścigach straciła wiele części ciała i jest pozszywanym monstrum. Czy aby jednak na pewno?

Aktorsko nie możemy spodziewać się popisów, które zapamiętamy do końca życia. Carradine gra niemal jak zawsze, zachowuje podobne niewzruszenie, co bohater „Legend kung fu”. Sly natomiast jest Sly'em. W wielu momentach to on kradnie show i jego postać wysuwa się na pierwszy plan. Zresztą Stallone jest w tym momencie swojej kariery na poziomie, ponad który nie wniesie się już wiele wyżej. Nie chcę przy tym krytykować Sylvestra, który potrafi wykreować zapadające w pamięć postaci, o czym świadczy produkcja z jego udziałem z kolejnego roku, czyli kultowy, również dla mnie, „Rocky”, gdzie Sly pokazuje na co go stać.

Sam „Wyścig śmierci 2000” zaś, jak wyraźnie widać, skupia się, poza samochodowo-śmiertelną rozrywką, na próbie zadania pytań o samą zasadność traktowania brutalności jako rozrywki. Temat, w kontekście ostatnich wydarzeń filmowych (premiera „The Dark Knight Rises” przychodzi na myśl), wciąż aktualny. Niczym Moore w „Bowling for Canada” obraz „Death Race 2000” wysnuwa wnioski jakoby przemoc eksploatowana do tak wielkich rozmiarów jest rdzeniem Ameryki. Kraj opiera się na przemocy od samego początku swej kreacji i traktuje ją nie tylko jako koherentny element swojej kultury, ale wręcz jedną z jej „cnót”. W filmie objawia się to w przejaskrawionym, kłamliwym prezydencie, ruchu oporu przeciw przemocy, który wcale od przemocy nie stroni, publice chciwej rozlewu krwi, ludziach igrających ze śmiercią dla mocnych wrażeń, sportowców-zabijaków jako ikon popkultury, zabijaniu jako sport narodowy. Jakkolwiek sami byśmy nie sądzili, film odpowiada za nas: takie rzeczy, tylko w Ameryce. I nie da się ukryć, że znajduje się w tym pewna doza prawdy. Ileż to razy słyszymy o kolejnych strzelaninach, masakrach czy zabójstwach w USA? A o ilu nie słyszymy? Faktem jest, który by nie być jednostronnym należy podać, iż zdarzają się one w innych krajach także. Czy winne temu są filmy? „Death Race 2000” poprzez sam fakt bycia taką brutalną produkcją, jednocześnie nie pochwalając przemocy, dodając dużą dozę satyry, stwierdza, iż kino nie jest odpowiedzialne za ten stan rzeczy. W końcu w innych krajach kinowe blockbustery nie różnią się zbytnio od amerykańskich, a jakoś tam nie dochodzi do tylu strzelanin. Należałoby stwierdzić, że problem tkwi w osobie, która ogląda film, a nie w filmie, który ogląda osoba.

Zresztą historia USA pokazuje, że często atakuje się popkulturę jako winowajcę zbrodni; atak na branżę komiksową, ze szczególnym skupieniem się na EC, w latach 1950., ataki na muzykę, na gry komputerowe, powtarzające się ataki na kino, a zapomnieć przecież nie można, iż przed czasem telewizji i wszechobecnych (niestety nie w Polsce) komiksów na brak przemocy narzekać nie było można. Zaczynam jednak nazbyt oddalać się od omawianego filmu. Nie chcę zacząć szukać źródła przemocy w Ameryce (i na świecie), gdyż nie jest to przedmiotem recenzji. Wielu już to robiło z różnym rezultatem. W tym momencie, jak często to robię, mogę zasugerować zajrzenie do tekstów Slavoja Żiżka. Nawet jeśli go nie lubicie, to w tej kwestii mówi kilka ciekawych rzeczy.

Tymczasem brutalność w „Death Race 2000” w dzisiejszych czasach nikogo nie zbulwersuje, wyścigi nie są tak efektowne jak w nowszych produkcjach, a wrzucone przez Cormana sceny erotyczne (jak przemoc to i seks, prawda?) są grzeczniejsze niż współczesne teledyski popowych wykonawców. Film nie może więc zbytnio szokować współczesnego widza. A jednak zachował świeżość, niekwestionowaną pomysłowość, widoczny zapał oraz porusza, w sposób humorystyczny, ważne kwestie. Tak, jest też kiczowaty, w końcu to produkcja klasy B, lecz pokazuje w sposób pozbawiony uprzedzeń kontrolę rządu, medialną propagandę i panującą dezinformację, umiłowanie prymitywnej przemocy w ludziach i wiele innych nagannych zachowań. Nie wzbudzi może tak głębokich kontemplacji nad kondycją człowieczeństwa, jakie stają się naszym udziałem po obejrzeniu filmów Michaela Hanekego czy Ingmara Bergmana (których w tym momencie polecam), lecz zwariowana produkcja samochodowa okazuje się dość udanym mariażem ambicji i kiczu, a takie połączenie, gdy wychodzi korzystnie, wypada pochwalić i polecić. Co też czynię.


wtorek, 24 lipca 2012

Star Trek: The Next Generation - Skin of Evil


Space...
The Final Frontier.

These are the voyages of the starship Enterprise.
Its continuing mission: to explore strange new worlds, to seek out new life and new civilizations,
to boldly go where no one has gone before!

W 2012 roku mija 25 lat odkąd serial „Star Trek: The Next Generation” ruszył dumnie tam, dokąd nie dotarł jeszcze żaden człowiek, czy też serial. Z tej też okazji przyglądam się z perspektywy czasu moim ulubionym odcinkom kosmicznej wędrówki.


ODCINEK 3.
Sezon 1., odcinek 23.
Skin of Evil

„Skin of Evil” jest dość dziwnym odcinkiem w mojej grupie ulubionych. Zapamiętany on został głównie z dwóch względów: kapitan Picard rozmawia z czarną plamą, a Natasha Yar umiera przez ową czarną plamę zabita. I żaden z tych dwóch elementów nie wypadł zachwycająco. Mimo wszystko, odcinek zapada w pamięć również z innych, bardziej pochlebnych względów.

Pierwszym i najważniejszym momentem jest jednak wspomniana śmierć Yar, szefowej ochrony, której miejsce zajmie Worf. Natasha ginie w sposób całkiem nie heroiczny, zupełnie nie tak jak wymagałaby tego konwencja. Nie poświęca się wyższej sprawie, po prostu idzie po ranną Troi i zostaje nagle zabita przez potężną, psychopatyczną istotę, która wygląda, gdy odpoczywa, jak plama atramentu. Przypomina się Latający Cyrk Monty Pythona. Lecz scena śmierci, właśnie dlatego, że jest tak nieheroiczna wypada dobrze.

Nie dość, iż jest to pierwsza śmierć osoby z głównej obsady w serii (nie licząc śmierci Spocka w filmie „Gniewie Khana”, który zmartwychwstał w „Poszukiwaniu Spocka”), co stanowi duże zaskoczenie dla widza,to tego typu odejście jest dobrym sposobem na pokazanie, że nasi bohaterowie są też ludźmi (i Klingonami, androidami etc.), którzy mogą zostać zwyczajnie zabici czy zranieni i nie muszą zawsze żegnać się z życiem w blasku chwały. Ten aspekt możliwości bycia okaleczonym czy zabitym zostanie lepiej zaprezentowany w serialu „Deep Space Nine”, najbardziej w odcinku „The Siege of ER-558”. Twórcy „The Next Generation” zaś „poprawią” śmierć Yar w innym odcinku, który znajduje się na tej liście, mianowicie w „Yesterday Enterprise”.

Co zaś począć z plamą? Na korzyść dziwacznego stwora przemawia kilka faktów. Po pierwsze, gdy już przybierze bardziej humanoidalną formę wygląda dość złowrogo. Po drugie, jest on postacią o ogromnej mocy, która siłą woli potrafi dokonać niemal wszystkiego. Jest to jeszcze ten czas w „The Next Generation”, kiedy nie ma zbyt wiele istot o niemal nieograniczonej mocy, więc ten aspekt nie zniesmacza. W późniejszych odcinkach przez pewien czas niestety przesadzano z omnipotencją napotykanych kosmicznych bytów, która stała się odrobinę nużąca. Po trzecie jest to istota czysto psychopatyczna. Jego jedyna żądza to żądza niszczenia, zabijania, torturowania, znęcania się. Jest co prawda powiedziane, że czyni to z przyczyn zaszłych w jej przeszłości, wykoślawionej samotności, lecz ostatecznie nie mamy złudzeń, że jest to stwór poza możliwościami oraz chęciami zrehabilitowania się za wyrządzone zło. Jak nasza odważna załoga ma przeciwstawić się takiemu przeciwnikowi? Gdy zawodzi dyplomacja, pozostaje tylko jedno rozwiązanie.

Nie ma w tym odcinku zbyt wiele do rozmyślania na tematy ogólne. Przyznać należy, iż starania twórców by próbują zetknąć nas jak najbliżej z czystym złem są widoczne, lecz trudno powiedzieć aby zamierzenie się udało. Napotykamy tutaj zagubionego, sfrustrowanego stwora, który swoje ułomności próbuje ukryć pod płaszczem przemocy i okrucieństwa, mającego zwrócić na niego uwagę, której tak pożąda. Jest to pewien psychopatyczny ewenement w „Star Treku”. Nie jest to ewenement, jaki określić można jak niespodziewana eksplozja geniuszu, lecz jako nieco odmienne spojrzenie na serię. Dzięki temu odcinek pozostał w pamięci i znalazł się na tej liście. „Skin of Evil” mimo wyraźnych niedopatrzeń i nie do końca przemyślanych pomysłów, posiada wystarczającą ilość zalet, a przynajmniej nieszablonowość, pozwalającą na pochwalenie ostatecznego wyniku.


niedziela, 15 lipca 2012

Huozhe (Żyć!), reż. Zhang Yimou, Chiny/Hongkong, 1994.

Huozhe
Żyć!

reż. Yimou Zhang
Chiny/Hongkong
1994

Zhang Yimou zasłynął w świecie filmowym przejmującymi dramatami, w których nietrudno było doszukać się politycznych komentarzy. Tego typu postępowanie nie spotykało się z przychylnością chińskich władz, choć pojawiły się w jego filmografii produkcje, które nie cierpiały na ataki ze strony cenzury. Obecnie reżyser jest kojarzony także z powodu swojej przygody z kinem wuxia („Hero”, „Dom latających sztyletów” i „Cesarzowa”), lecz to właśnie jego dramaty, jak choćby doskonały obraz „Zawieście czerwone latarnie” świadczą najpełniej o umiejętnościach Yimou jako filmowego artysty.

Jego produkcja „Żyć!” jest filmową „dokumentacją” losów niezamożnej rodziny na tle historycznych wydarzeń, związanych z dojściem komunistów do władzy. Historię rozpoczynamy, gdy ojciec rodziny traci cały majątek z powodu uzależnienia od hazardu. Pasmo nieszczęść spada na niego natychmiast całą lawiną. Utrata domu, pieniędzy, odejście żony, która zabiera dzieci, śmierć ojca nie mogącego znieść nagłej sytuacji, pogorszenie się zdrowia matki. Protagoniście udaje jednak się przewartościować swoją hierarchię wartości i na jej szczycie postawić rodzinę. Dzięki temu, po pewnym czasie znów przebywa z kochającą żoną, matką, córką-niemową (straciła głos z powodu choroby) i synem. Mąż tworzy własną trupę lalkowego teatru i wydaje się, że skromnie, lecz szczęśliwie rodzina dotrze do końca swej podróży na Ziemi. Najgorsze i najlepsze zarazem ma jednak dopiero nadejść, oto bowiem zaczyna się rewolucja, która dotknie każdego obywatela Chin.

Yimou dzieli swój obraz na kolejne okresy czasu, sygnowane ważnymi zmianami politycznymi. W ten więc sposób poznamy czas przed rewolucją, okres brutalnej i okrutnej, jak każda, wojny, czas naiwnej wiary w komunistyczny sen oraz czas uświadomienia sobie, że jest to tylko sen, a rzeczywistość jest zupełnie inna. Niestety, ani życie snem, ani rozpoznanie stanu rzeczywistego nie jest w stanie zaoferować szczęścia, ani, tym bardziej, wolności. Człowiek, rodzina, a nawet populacja miasteczka, w którym żyją nasi bohaterowie, są jedynie małym elementem całości, kontrolowanej przez beztwarzowy system, który manifestuje się poprzez wizerunek Mao Tse Tunga, czerwonych książeczek i nakazów płynących z niedookreślonej „góry”. Każdy może okazać się klasowym wrogiem czy kapitalistycznym szpiegiem, poszanowanie życia jest tylko pustą ideą, a tak doskonale działające służby są jedynie żałosnym cieniem stanu sprzed lat.

Zhang mimo że otwarcie nie umieszcza żadnych negatywnych komentarzy, odnoszących się do systemu politycznego, tworzy jego negatywny obraz. Obraz pełen ludzi, próbujących zadowolić rząd, czy to z naiwnej wiary w lepszy los czy z powodu strachu przed śmiercią, ludzi wyzyskiwanych i okłamywanych od najmłodszego. Niestety system nie jest im w stanie zapewnić bezpieczeństwa ani zdrowia. Przeto śmierć nie jest czymś rzadko spotykanym. Punktem przełomowym filmu jest scena, w której mąż musi spalić marionetki używane w jego teatrze. One dawały mu nadzieję i radość w czasie biedy, w czasie wojny, w czasie narodowej pracy o zwycięstwo rewolucji, one, poprzez niego, czynnie działały by rewolucja komunistyczna mogła odnieść sukces. I sukces odnosi, po czym każe zniszczyć marionetki, kojarzące się nowej władzy z obalonymi figurami władzy poprzedniej. Nadzieja gaśnie.

Obraz chińskiego reżysera prezentuje wydarzenia w sposób minimalistyczny. Nie uświadczymy tutaj żadnych wielkich wydarzeń na pierwszym planie. Wszystko prezentowane jest z perspektywy zwyczajnej rodziny, która dotykana jest przez niezwyczajne wydarzenia. Jest to więc tym bardziej ponura i beznadziejna wizja zastanej rzeczywistości. Człowiek nie ma żadnego wpływu na dzieje, a najważniejsze momenty historyczne rozgrywają się gdzieś daleko, poza jego zasięgiem, jednocześnie trzymając go w swych ryzach.

Doskonale odnaleźli się w nich aktorzy. W roli żony pojawiła się, znana głównie z filmów Yimou właśnie, Li Gong, która, jak zwykle, stworzyła wyrazistą postać żony schwytanej w pułapkę systemu. Jej mąż, zagrany przez You Ge, swoją fizjonomią, jak i uległościami, jakie go charakteryzują idealnie wkomponował się w surowe, biedne otoczenie, które wyraża ubóstwo duchowe i materialne otoczenia.

„Żyć!” jest więc udanym filmem Zhanga Yimou, który po raz kolejny pokazał subwersywny obraz skrywanych emocji i frustracji. Nie cechuje go, co prawda piękno „Zawieście czerwone latarnie”, emocjonalnie również mógłby być w wielu miejscach bardziej angażujący, lecz mimo swych wad jest to bardzo dobra produkcja, która broni się świetnym potraktowaniem tematu, adekwatnym nie tylko w stosunku do komunistycznych Chin, lecz działalności systemów ideologicznych jako takich.


sobota, 14 lipca 2012

Star Trek: The Next Generation - Symbiosis



Space...
The Final Frontier.

These are the voyages of the starship Enterprise.
Its continuing mission: to explore strange new worlds, to seek out new life and new civilizations,
to boldly go where no one has gone before!

W 2012 roku mija 25 lat odkąd serial „Star Trek: The Next Generation” ruszył dumnie tam, dokąd nie dotarł jeszcze żaden człowiek, czy też serial. Z tej też okazji przyglądam się z perspektywy czasu moim ulubionym odcinkom kosmicznej wędrówki.


ODCINEK 2.
Sezon 1., odcinek 22.
Symbiosis


Odcinek pt. „Symbioza” znalazł się na liście, ponieważ jest to dla mnie moment w drugim serialu pełen pierwszych razy i odkrywania dziewiczych dotąd terenów. Po raz pierwszy bowiem pojawił się wyrazisty problem natury moralnej, który nie mógł być łatwo rozwiązany. Po raz pierwszy fabuła wciągnęła mnie niemal bez reszty, przez co nie mogłem się doczekać dalszego biegu zdarzeń. Po raz pierwszy pojawiło się całkowite respektowanie słynnej „prime directive”, czyli nie ingerowania w wydarzenia dotyczące cywilizacji spoza Zjednoczonej Federacji Planet, niezależnie od mogących kierować bohaterami motywacji. Po raz pierwszy, w końcu, nowa załoga, w moich oczach, zyskała całkowitą odrębność oraz przestała szukać swojego charakteru, odnajdując go właśnie tutaj.

Kiedy oglądałem odcinek po raz pierwszy, będąc świeżo po pierwszym serialu i czterech filmach pełnometrażowych z pierwszą obsadą, pomyślałem sobie, w jaki sposób zastaną tu, problematyczną kwestię rozwiązałby kapitan Kirk. Zapewne nie przejąłby się dyrektywą Gwiezdnej Floty i wraz ze Spockiem i resztą kompanów pokazaliby niemoralnym kosmitom, jak wyglądają siniaki pozostawione przez pięści Ziemian, i kto wie? Może jakiś fazer również okazałby się użyteczną częścią standardowego ekwipunku. Nie mam bynajmniej zamiaru krytykować poczynań Jamesa i jego decyzji. Oryginalna seria jest wszakże moją ulubioną. Kapitan Picard tymczasem, respektując zasady Gwiezdnej Floty, odsuwa się, mimo moralnego kaca, od sprawy, pozostawiając ostatecznie sytuację, tak, jaką ją zastał.

Problemem w tym odcinku jest specyficzna symbioza, która ma miejsce między dwiema planetami. Mieszkańcy jednej z nich wykonują wszystkie prace fizyczne, szczególnie związane z techniką, dla populacji drugiej planety. Mieszkańcy drugiego świata w zamian za to wysyłają im zapasy leku zwalczającego szalejącą zarazę. Leku, który można wytwarzać z ich surowców. Wkrótce załoga Enterprise, po badaniach dr Crusher, odkrywają, iż owa zaraza już dawno została pokonana, a zamiast leku wysyłany jest tak naprawdę silnie uzależniający narkotyk. Pewnego dnia jednak zapasy przeznaczone dla wytwarzających specyfik zostają uszkodzone w wypadku statku kosmicznego. Producenci narkotyku, nie chcąc zdradzić swej tajemnicy i faktu, iż zależy im na utrzymaniu dotychczasowych relacji nawet bardziej niż uzależnionym, przyjmują następującą politykę: nie dostarczycie nam wymaganych dóbr, nie otrzymacie „leku”. Tworzy się więc sytuacja patowa, gdyż żadna ze stron nie może zrobić kroku w przód, nie ryzykując jednocześnie odcięcia dostaw fałszywego medykamentu. Nasi bohaterowie z łatwością mogą naprawić uszkodzenia w statku napotkanych kosmitów, lecz oznaczałoby to utrzymanie ich w pozycji nieświadomie eksploatowanych, podczas gdy wyjawienie im prawdy byłoby równoznaczne ze złamaniem głównej dyrektywy. Moralna kwestia, omawiana z kilku perspektyw, dzięki konfliktującym poglądom kapitana Picarda i Beverly Crusher, okazuje się dość intrygująca mimo swej prostoty. Jest przy tym niemożliwa do rozwiązania w taki sposób, by zaspokoić oczekiwania wszystkich stron.

Jest to zagadnienie o tyle ciekawe, gdyż można odnaleźć paralele z rzeczywistością pozafilmową, a za to „Star Treka” cenię najbardziej. W skali mikro możemy doszukiwać się podobieństw do ingerencji fałszywych lekarzy czy znachorów, czy nawet sekt lub innych grup albo jednostek udających pomoc, a naprawdę wykorzystujących bezlitośnie swoją pozycję, celem utrzymania władzy. W skali makro możemy zaś problem odnieść do całego systemu, który karmi nas pustymi stwierdzeniami, niepotrzebnymi informacjami czy bezwartościową papką opierającą się na merkantylizmie, robiąc to dla „dobra” swych podmiotów, zmuszając ich do bezrefleksyjnego wchłaniania sfałszowanego wizerunku rzeczywistości. Nieświadomymi swej klatki łatwiej się rządzi, a gdy podmioty same pragną niewoli myśląc, że jest ona wolnością wtedy sytuacja jest idealna dla wyzyskującego systemu. Wówczas prawdą okazuje się słynne orwellowskie stwierdzenie, iż „wolność jest niewolą”. To, w gruncie rzeczy, robią właśnie obcy w „Symbiozie”. Utrzymują w swej kontroli cały świat, całą jego populację dzięki oszustwu. Mówiąc, że ratują im życie, odbierają im wolną wolę i czynią swoimi chętnymi do wypełniania swej roli niewolnikami. System działa nadzwyczaj sprawnie.

wtorek, 3 lipca 2012

13 Game sayawng (13 Game of Death), reż. Chukiat Sakveerakul, 2006.

13 Game sayawng
13 Game of Death
reż. Chukiat Sakveerakul
Tajlandia, 2006

Produkcji próbujących zadawać pytania dotyczące stanu ludzkiej kondycji w ekstremalnych warunkach jest mnogość. Począwszy od adaptacji „Władcy much” czy „120 dni sodomy” do obrazów takich jak świetny „Cube” czy mniej świetna „Piła”, filmowcy, podążając za wcześniej rozwiniętymi sztukami, zastanawiają się, jak bardzo ucywilizowany jest człowiek, jak bardzo obecne są w nim prymitywne instynkty, co i kogo potrafi poświęcić dla własnego przetrwania. Wraz z narastającym w dominującym na świecie przemyśle rozrywkowym nastawieniem na hedonizm, posiadanie, bogactwo, niektórzy zadają pytanie, co i kogo jesteśmy poświęcić dla pieniędzy czy udanej kariery. Nie, żeby te kwestie były nowe, lecz wraz ze zmianami w technologii, przemyśle, skupieniem się na pseudowartościach, twórcy próbują zaglądać do ludzkiej duszy wciąż i wciąż na nowo. Chukiat Sakveerakul jest jednym z takich twórców.

„13 Game sayawng” jest tajskim filmem, który wpisuje się w ramy wspomnianej tematyki. Bohaterem jest nie odnoszący sukcesów w pracy akwizytor, na dodatek pół-Amerykanin, który z powodu bardzo złych wyników zawodowych oraz nieprzychylnych mu współpracowników, dołącza do grona osób bezrobotnych. A niewygodne kwestie finansowe osaczają go z każdej strony. Traci on bowiem samochód, dziewczynę, marzenia, na dodatek nie potrafi sprzeciwić się matce proszącej o pomoc finansową dla trwoniącej pieniądze siostry. Gdy sytuacja staje się tragiczna, pojawia się szansa. Oto ktoś się kontaktuje z naszym sfrustrowanym bohaterem i informuje o możliwości udziału w grze, gdzie będzie musiał wykonać 13 zadań. Za każde z nich otrzymują określoną kwotę, która wciąż rośnie, aż do ogromnych rozmiarów po ostatniej misji. Nie wierząc do końca zapewnieniom, protagonista dołącza do „zabawy”. Nie mija zbyt wiele czasu nim zatraca się w niej i konsekwentnie dąży do dojścia do finału.

Punktem wyjścia dla niego są, oczywiście, kłopoty finansowe. Podobnie jak w popularnych reality show bohater musi, za określoną sumę pieniędzy, wykonać jakieś nieprzyjemne dla siebie zadanie. Na początek musi zabić i zjeść muchę. Niedługo potem zmusić dzieci do płaczu, zabrać żebrakowi pieniądze, zjeść ludzkie odchody, a gdy bliżej dochodzi do końca gry, wtedy, przewidywalnie, stawka zaczyna wiązać się z zabijaniem większej, od muchy, zwierzyny. W ten sposób, zatraca on stopniowo swoje człowieczeństwo, podążając od jednego złamania swoich wewnętrznych zasad do kolejnego, wynikiem czego wpada w spiralę przemocy, spychającą go do pozycji kontrolowanej maszyny, służącej do niszczenia i zapewnienia rozrywki obserwującym, po drodze spotykając kilka innych patologii.

Udanym pomysłem jest pokazanie, iż gra nie jest czymś, co wymyślił sobie, ot tak, jakiś psychopatyczny bogacz. Tak naprawdę, to system kontroluje ludzi, stopniowo zmuszając ich do coraz większych ustępstw, coraz bardziej obscenicznych czynów, wykonywania okrutnych, bulwersujących lub choćby zniesmaczających zadań, które owi ludzie wykonują po to, by tylko utrzymać się w wyścigu szczurów, kompletnie skupiając się na merkantylizmie, materialnej stronie egzystencji. W filmie policja jest czynnym „opiekunem” gry, który nadzoruje by jej zasady nie zostały naruszone, a osoba pełniąca kontrolę, czuje się całkowicie niewinna, gdyż to nie ona podejmuje decyzje. Decyzje podejmują ludzie, którzy zgadzają się brać udział w gonitwie za bogactwem, stając się zabawkami w rękach systemu, dostarczając darmowej rozrywki tym, którzy pełnią funkcję kontrolną w społeczeństwie. Co więcej, osoby te nie mają nic przeciw byciu przymusowymi klaunami w pułapce własnej chciwości. Nie widzą w tym nic złego dopóty dopóki, zindoktrynowani przez wtłaczający ich w materialistyczny konformizm system, mają szansę na zdobycie większego zarobku, niezależnie od poniesionych kosztów moralnych.

Mimo częstego pojawiania się podobnego szablonu fabularnego w kinie, zawsze warto, co pewien czas do niego wracać, by piętnować tego typu zachowania. Niestety, tajski obraz odnosi tylko połowiczny sukces. Dysonans wprowadzają sceny humorystyczne, jak i potraktowanie niektórych okropności zbyt silnie przez pryzmat kina rozrywkowego. Wszak krew, gore, przemoc, których tu nie brakuje, zawsze stanowią źródło rozrywki. Nie ma w tym nic złego, o ile nie gloryfikuje się negatywnych zachować. Omawiany film bynajmniej gloryfikacji się nie dopuszcza, lecz rozrzedza swój intensywny nastrój lżejszymi chwilami, a pod koniec spowalnia akcję, zmuszając nas do oglądania zupełnie nieprzekonującego kontrolera okrutnej gry, nasuwającego, nie tak odległe, skojarzenia z „Klubem samobójców” Siona Sono.

Twórcy zostawiają także sobie otwartą furtkę na ewentualną kontynuację, nie oszczędzą nam także finałowego zwrotu fabularnego, którego zadaniem jest zaskoczyć nas doszczętnie rujnującym nasze oczekiwania momentem. Niestety zaskoczenie nie jest zbyt duże, a po niespełnionych ambicjach scen je poprzedzających, wywiera małe wrażenie na wybitym już z okrutnego nastroju widzu.

Nie można jednak wysunąć nazbyt negatywnych słów względem walorów technicznych i aktorskich produkcji, gdyż te stoją na wysokim poziomie. Dzięki temu, nawet jeśli fabularnie obraz nieraz utyka, to wciąż można bez odczuwania zbytniego resentymentu śledzić akcję, w oczekiwaniu na nieuchronny finał.

Ostatecznie, obraz jest dość przyjemnym w odbiorze filmem, z próbą udzielenia społecznego komentarza i zawierającym w sobie sporą dawkę brutalności i okropności. Niestety, nie do końca o przyjemność powinno chodzić przy zabieraniu się za tę tematykę, przez co finalny produkt jest zbyt rozcieńczony by być czymś więcej aniżeli tylko niezapadającą na długo w pamięć produkcją.


niedziela, 24 czerwca 2012

Star Trek: The Next Generation - Encounter at Farpoint


Space...
The Final Frontier.

These are the voyages of the starship Enterprise.
Its continuing mission: to explore strange new worlds, to seek out new life and new civilizations,
to boldly go where no one has gone before!

W tym roku mija 25 lat odkąd serial „Star Trek: The Next Generation” ruszył dumnie tam, dokąd nie dotarł jeszcze żaden człowiek, czy też serial.

Dane:
Czas emisji: 1987-1994
Twórca: Gene Roddenberry
Emisja w TV: 28.09.1987-23.05.1994
176 odc., 7 sezonów, 2 odc. w formie filmów
Czas trwania akcji: 2364-2370 r.

„Następne pokolenie” jest drugim serialem w uniwersum Star Treka, po oryginalnym „Star Trek” z lat 1966-1969. Oryginalna załoga zwiedziła przestrzeń kosmiczną i przeszłość również w czterech filmowych produkcjach, zanim, w 1987 roku, nowa załoga rozpoczęła eksplorację kosmosu, 100 lat po rozpoczęciu akcji pierwszego serialu. W trakcie trwania „Star Trek: The Next Generation” oryginalna załoga powróciła jeszcze w dwóch filmach kinowych oraz wystartował trzeci serial pt. „Star Trek: Deep Space Nine”, prezentując uniwersum z innej perspektywy. Oba seriale doskonale uzupełniły uniwersum o dość kompleksową prezentację Zjednoczonej Federacji Planet i wszechświata.

Zamierzam w ciągu najbliższego czasu pokrótce omówić swoje ulubione odcinki w kolejności chronologicznej. Jako, że nie oglądam ich na nowo, przypominam je sobie z przeszłości, próbując patrzeć na nie przez pryzmat nie tylko ich wartości, ale i sentymentu, jakie we mnie wzbudzają.

Załoga statku kosmicznego Enterprise, piątego Enterprise, zmieniała nieznacznie skład w ciągu trwania serialu, liczącego 7 sezonów i 176 odcinków. Oto ona:

Jean-Luc Picard – kapitan, Ziemianin, sezony 1-7.
William T. Riker – pierwszy oficer, Ziemianin, sezony 1-7.
Data – drugi oficer, oficer naukowy, android, sezony 1-7.
Deana Troi – doradca, pół-Ziemianka, pół-Betazoidka, sezony 1-7.
Worf – szef ochrony (w pierwszym sezonie zastępca oficera taktycznego), Klingon, sezony 1-7.
Geordi La Forge – oficer techniczny, Ziemianin, sezony 1-7.
Beverly Crusher – oficer medyczny, Ziemianka, sezony 1, i 3-7.
Wesley Crusher – cudowne dziecko, później kadet, Ziemianin, sezony 1-4.
Kathryn Pulaski – oficer medyczny, Ziemianka, sezon 2.
Natasha Yar – szef ochrony, Ziemianka, sezon 1.

ODCINEK 1.
Sezon 1., odcinek 1.
Encounter at Farpoint
(odcinek podwójny)

Nie jestem wielkim fanem pierwszego odcinka serii, mimo wielu świetnych pomysłów w nim zawartych. Po kolei jednak. Serial zaczyna się, gdy część załogi leci już w statku na pierwszą misję, mają też odebrać resztę postaci, oczekującą w otoczeniu obcej cywilizacji w złudnie spokojnym środowisku. Bohaterowie nabywają cechy swoich charakterów na ekranie przed naszymi oczami, przez swoje własne zachowanie. Nie ma tutaj żadnej wcześniejszej introdukcji, co pozwala im powoli się pokazać, co ostatecznie ma prowadzić do większego zżycia z widzami. Wychodzi to dość udanie, choć jeszcze widać pewną nienaturalność aktorów, którzy wciąż nie żyją w pełni jako postaci, które kreują.

W tym odcinku debiutuje również Miles O'Brien, tutaj jeszcze nienazwany. W przyszłości stanie się świetną postacią drugoplanową, po czym, w 6. sezonie, przejdzie do serialu „Deep Space Nine” jako jeden z głównych bohaterów. I jednym z moich ulubionych z całego uniwersum. Drugim ważnym debiutem jest Q, wszechpotężna istota z kontinuum Q, która rozpoczyna tutaj sąd nad ludzkością. Mimo poważnego tematu, spotkania z Q zwykle są bardzo humorystyczne, dzięki ironicznemu i dzięcięco-złośliwemu charakterowi postaci. Nigdy nie byłem jednak jej miłośnikiem, głównie dlatego, iż uważam, że Enterprise natknął się na zbyt wiele wszechpotężnych istot w swojej karierze. Mimo wszystko dwie wizyty Q, prócz omawianej, pojawią się na tej liście. Również uważam, że wizyty istoty w serialach „Star Trek: Deep Space Nine” i „Star Trek: Voyager” także wypadły nie najlepiej, wręcz gorzej aniżeli te, mające miejsce w „TNG”. Choć w zamyśle jest to postać dość intrygująca.

Wróćmy jednak do pierwszego odcinka „Encounter at Farpoint”. Serial od razu umieszcza nas w środku historii, co jest dużym plusem. Również natknięcie się na rasę, której potęga opiera się na zniewoleniu kosmicznej istoty prezentuje się udanie, szczególnie finał z dwoma meduzopodobnymi stworzeniami zapada w pamięć. Z miejsca jesteśmy wrzuceni zarówno sieć relacji międzyludzkich, jak i elementy science-fiction.

Druga strona odcinka to wspomniany Q. Tutaj mam mieszane odczucia. Po pierwsze humor, jaki prezentuje Q rzadko trafia w mój gust, choć czasem uda się mu powiedzieć coś śmiesznego. Po drugie uważam, że twórcy nigdy nie zaprezentowali wszechpotęgi istoty w sposób zadowalający, gdyż byli ograniczeni własną nie-wszechpotęgą. Wynikiem czego, lepiej byłoby pozostawić Q spowitego większym nimbem tajemnicy niż pokazywać zbyt wiele, tym samym wzbudzając niepotrzebne rozczarowanie. To jednak zarzut, który bardziej skierować można w stronę serialu „Voyager” niż „The Next Generation”.

Pierwszy odcinek jeszcze, oprócz prezentacji nowej załogi i fabuły, walczy by odróżnić się od poprzedniego serialu. Jesteśmy wciąż gdzieś na pograniczu baśniowego charakteru, jaki często towarzyszył poprzedniemu serialowi, a bardziej naukowemu science-fiction, które będzie częściej charakteryzować przyszłość Star Treka. Te próby odróżnienia się będą obecne przez większą część serialu w trakcie sezonu 1, aż w końcu uda się uzyskać mu własny charakter. Najbardziej oczywiste zmiany są techniczne, jak odseparowanie talerza od reszty statku Enterprise, co jest zresztą świetnym pomysłem na funkcję statku kosmicznego, pod kątem strategicznym.

Najważniejsze jest jednak to, że nadal serial stara się być czymś ambitniejszym aniżeli zwykłym rozrywkowym serialem telewizyjnym. Zwykle pierwszy serial, oprócz, wartości czysto rozrywkowej, posiadał ciekawe komentarze społeczne, czy nawet filozoficzne, w sposób prosty, acz dosadny zaprezentowane w historiach. Również różnorodność rasowa postaci doskonale pokazywała szczytne idee twórców. Oczywiście, w 1987 roku, umieszczenie czarnoskórego aktora w jednej z głównych ról nie niesie ze sobą już takiego znaczenia, jak w latach 60.

Zamiast tego, w pierwszym odcinku twórcy próbują się pochylić nieco nad kondycją ludzkości. Czy ludzie są barbarzyńcami, którzy kierują się chciwością, prymitywnymi odruchami, a wszystkie szczytne idee są tylko pustymi słowami? „Star Trek” zawsze starał się pokazać tę dobrą stronę ludzkości, wyrażając nadzieję, że wszystkie szczytne idee, nawet jeżeli teraz są puste, to w przyszłości nabiorą materialnego znaczenia. Postaci w pierwszym odcinku walczą więc by pokazać zarówno Q, jak i widzom, że ludzie są zdolni do wzniosłych czynów i pięknych uczuć. Spontaniczna bezinteresowność jest przecież jedną z największych cnót każdej załogi. I, mimo że można zarzucać wady w idyllicznej przyszłości serii, to prezentuje się ona dumnie pośród, tak wielu antyutopii, które gromadzą się w historiach science-fiction.

Warto także wymienić wizytę dra Leonarda McCoy'a, czyli jednego z bohaterów poprzedniego serialu, którego jestem wielkim fanem, jako plus odcinka. Pojawia się także delikatna sugestia dotycząca mojej ulubionej postaci – Spocka. Również muzyczny temat przewodni, jak i wstęp, mówiony przez kapitana Picarda są oparte o temat muzyczny oryginalnej serii i wstęp mówiony przez kapitana Kirka. Zawsze z wielką przyjemnością wychwytuję wszelkie nawiązania do serialu i filmów z oryginalną załogą, a w przyszłości będzie ich jeszcze więcej, zwykle drobnych, jak wspomnienie o jakimś wydarzeniu czy cytacie z przeszłości.

„Encounter at Farpoint” jest więc dobrym, lecz dalekim do doskonałości pilotem serialu. Umieszczam go tutaj raczej ze względu na fakt, że bez niego nie byłoby reszty „TNG”, niż dlatego, że znajduje się on na liście ulubionych odcinków. Najlepsze dopiero nadejdzie.

sobota, 23 czerwca 2012

The Brain Machine, reż. Joy N. Houck Jr., USA, 1977


The Brain Machine
reż. Joy N. Houck Jr.
USA, 1977

Kino w stylistyce niezbyt mocnego science-fiction zmieszane z teorią spiskową i jasno wyrażonym brakiem zaufania do osób u władzy, którzy wykorzystują w sposób bezprawny i pozbawiony moralności zwykłych obywateli, jest kinem, po jakie sięgnąć można z niemałą przyjemnością. Szczególnie jeśli ma przyjąć cechy thrillera mogącego kojarzyć się z udanymi produkcjami w tym gatunku, jakie pojawiały się w latach 70. ubiegłego wieku. Niestety, nie zawsze przyjemność utrzymuje się w trakcie oglądania danej produkcji. Z pewnością „The Brain Machine” nie należy do filmów, które zachwycają swoim wykonaniem.

Najbardziej razi fabularna niekonsekwencja. Zaczynamy od senatora i ważnej rządowej organizacji naukowej, która tworzy tytułową maszynę w celu inwigilowania myśli ludzi. Teoretycznie pomysł ten rodzi się ze szlachetnych pobudek: ograniczenie przestępczości, szpiegostwa etc., lecz wyraźne elementy paranoi oraz braku moralności w eksploatacji innych skutecznie usuwają w widzu wszelkie wątpliwości, co do charakteru podłych polityka i członków organizacji. Historia rozwija się, gdy jeden z naukowców, pracujący nad tytułową maszyną, dowiaduje się o planowanym jej wykorzystaniu, po czym ucieka z ważnymi informacjami. Na pewien czas obraz zmienia się w oglądanie pościgu za biedakiem. Gdy już zaczynamy mu kibicować, przeskakujemy na innych naukowców, którzy nie wiedzą, że ich badania są, tak naprawdę, testem maszyny. A ta okazuje się dość niebezpieczna. Przekona się o tym piątka bohaterów, którzy stają się, w pewnym momencie, postaciami centralnymi produkcji.

Z powodu zmuszania widza by, co pewien czas, skupiał się na coraz to innych postaciach, jako głównych, „The Brain Machine” popełnia kardynalny grzech nużenia brakiem zaangażowania oglądających w rozgrywającą się akcję. Nie pomaga w tym nieskładna reżyseria, średnia, choć dobra, w porównaniu z innymi niskobudżetowymi produkcjami, gra aktorska, błędy na planie (mikrofony są aż nadto widoczne w dwóch scenach) oraz, wspomniany już, niski budżet. Również sceny włączania maszyny, które, co kilka minut w drugiej połowie filmu poprzedza monotonne odliczanie, usypia zamiast pobudzać. Z tego wszystkiego sam temat rządowej eksploatacji można uznać za satysfakcjonujący na swój, b-klasowy, sposób.

Udane jest także zakończenie, które zgrabnie finalizuje wszystkie wątki i pozostawia nas z niespełnionymi nadziejami. Ostateczne wrażenie beznadziejności byłoby jednak o wiele większe, gdybyśmy wcześniej przejmowali się losem bohaterów. Na tym jednak nie kończą się ambicje twórców. Produkcja stara się, niestety nazbyt lakonicznie by traktować to inaczej niż przerostem formy nad treścią, podjąć kilka innych tematów. Trauma wojenna, eksperymenty na żołnierzach, społeczne wykluczenie, rodząca się miłość, brak emocji u maszyn, próba zastąpienia człowieka mechanizmem, chęć bycia ponad Bogiem, seksualne uzależnienie duchownego – wszystko to na krótkie chwile pojawia się w produkcji. Mimo ekstremalnego poszatkowania fabularnego, jakie wrzucenie tylu ważnych tematów powoduje, to wynika z nich jeden pozytyw. Nadają one głębi postaciom, dzięki którym są one choć odrobinę mniej bezimiennymi, papierowymi bohaterami bez przeszłości i przyszłości. Prób poszerzenia charakteru tychże jest jeszcze więcej, lecz tylko retrospekcje z przeszłości potrafią udanie wykonać swoje zadanie.

Słowem podsumowania, „The Brain Machine” oferuje zbyt mało by film komukolwiek polecić. Z drugiej strony, zainteresowani tego typu niskobudżetowym kinem, będą, oczywiście, wiedzieć, że jest to produkcja przeznaczona dla nich, inni jednak powinni ją omijać.

niedziela, 3 czerwca 2012

„Słaby punkt” a buddyzm zen


„Słaby punkt” a buddyzm zen

Ambitny, młody prokurator otrzymuje, wydaje się wyjątkowo łatwą, sprawę skazania mężczyzny za usiłowanie zabójstwa swojej żony (obecnie przebywającej w śpiączce). W przypływie dumy i pychy, prokurator decyduje się przyjąć wyzwanie skazanego, który decyduje sam bronić się podczas sprawy i utrzymywać swoją niewinność mimo, zdaje się, miażdżącego materiału dowodowego. Prokurator, pewny wygranej, już przygotowuje się do zmiany pracy z posady państwowej na prywatną w prestiżowej firmie. Doskonałe referencje (97% skazań), ogromna pewność siebie i pochwały zaślepiają go. Już wybiera meble do nowego biura, romansuje z przełożoną, chodzi na bankiety.

Gdy zaczyna się pierwsza rozprawa, okazuje się, że prokurator nie przepytał wystarczająco dobrze swego głównego świadka. Okazuje się, że zeznającego, jak i żonę oskarżonego łączyło pożycie seksualne, co unieważnia jego zeznania. Okazuje się także, iż przyznanie się oskarżonego do winy nie może być zaakceptowane, ponieważ kochanek jego żony, policjant, był obecny podczas przesłuchiwania, co rodzi podejrzenia o wymuszenie oświadczenia. Prokurator nie przyjrzał się sprawie tak, jak powinien, co kończy się dla niego porażką. Myślał, że bez wysiłku jest w stanie wygrać.

Gdy wszystkie pomysły młodego prokuratora zawodzą, dostaje ostatnią szansę – może wycofać się ze sprawy i skupić się na karierze, lecz postanawia on udowodnić swoją wartość po raz kolejny. Twierdzi, że jego porażka mogła przytrafić się każdemu, lecz jemu przydarzyła się, gdyż nie przyłożył się wystarczająco do sprawy. Gdyby spojrzał na nią dokładniej nie miałby problemów, przecież jest lepszy od innych. Po raz kolejny jednak nadmiar pychy i pewności siebie okazują się dla niego zgubne i przegrywa z kretesem.

Niektóre nauki ezoteryczne zwracają uwagę na to, że bardzo często łączymy wszystkie zwyczajne stany świadomości w jeden ciąg i zapominamy, że są one od siebie oddzielone bezkresnymi jeziorami snu. Zen opiera się na kompletnym przebudzeniu nazywanym satori.

Satori jest alfą i omegą buddyzmu zen. Można je zdefiniować jako intuicyjny wgląd w naturę rzeczy, który stanowi przeciwieństwo logicznego, analitycznego zrozumienia. W praktyce oznacza to odkrycie nowego świata, którego dotychczas nie zauważaliśmy, ponieważ nasz przyzwyczajony do dualizmu umysł żyje w pomieszaniu. Kiedy doświadczamy satori, wszystko wokół nas jest przez nas postrzegane w sposób, którego nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji zaznać...” (Essays on Zen Buddhism, D. T. Suzuki)

W koanie 44., znanym jako kij Pa-tsiao, mistrz mówi do swoich mnichów: 'Jeżeli posiadacie kij, dam wam kij. Jeżeli nie posiadacie kija, zabiorę go wam”. Przyjrzyjmy się temu koanowi w świetle opowieści o młodym prokuratorze. Najpierw otrzymuje on „mistyczne wezwanie” by skazać mordercę. Zaślepia go jednak pycha. Zaczyna sobie gratulować wyróżnień, których jeszcze w pełni nie objął: prestiżowego stanowiska, poważania, wysokich zarobków, nowego biura które łechtają jego narcystyczne ego (gdyby były naprawdę wartościowe, stanowisko nie byłoby tak niewolnicze i ograniczające). Nic z tego jeszcze naprawdę nie ma, nie posiada kija i właśnie z tego powodu traci kij.

Prokuratora dotyka jednak zmiana, oświecenie. Dopiero, gdy przestaje myśleć tylko o sobie i o wątpliwym stanowisku, gdy wyrzeka się egoistycznych pragnień, akceptuje wyższość dobra społecznego nad dobrem samolubnej jednostki. Prokurator od tej pory brzydzi się egoizmem. Zaczyna działać bezinteresownie, próbując pomóc umierającej kobiecie i skazać winnego, nie oczekując żadnej nagrody i skupia się wyłącznie na zadaniu, które ma w danym momencie wykonać. Próbuje pomóc Innemu. Wtedy posiada kij i dlatego dostaje kij.

W koanie 42. skoncentrowana mniszka siedzi obok Buddy. Pozostali uczniowie narzekają, że tylko ona ma zaszczyt zasiadać u boku mistrza. Budda mówi im, by wyrwali ją z medytacji. Oni jednak nie są w stanie tego zrobić. Budda krzyczy: „Ignorancja!” Następnie podchodzi do kobiety, pstryka palcami, a ona od razu się budzi.

Przesłanie jest jasne: ani posiadana wiedza, ani dyskusje, ani nauka nie mogą zapewnić satori. Może go doświadczyć wyłącznie umysł, który przestaje być świadomy swojej odrębności.

Prokurator zostaje wezwany by rozwiązał sprawę „mentalną”. Nie rozgląda się jednak uważnie wokół, skupiony na sobie i szybko odnajduje siebie pochłoniętym przez ocean nieświadomości. Gubi się w sprawie, której nie widział taką, jaka była. To oczywiste, że nadmiar dualistycznych myśli prowadzi do cierpienia. To właśnie dlatego prokurator krzyczy, gdy ginie kobieta. Potrzebuje satori, ale jednocześnie obawia się go. Traci swoją szansę i ze smutkiem patrzy na dalszy rozwój wydarzeń, na które nie ma wpływu.

Udaje mu się jednak osiągnąć nowy stan świadomości, dostrzega, że szczęście, którego szukał, jest rezultatem bezustannej pracy wewnętrznej (potrzeby reagowania na wszystkie wezwania) i, że tylko dzięki niej otrzymał owo błogosławieństwo.

Nie może oczekiwać czegoś, nie pracując by to osiągnąć. A żeby to osiągnąć należy pozbyć się wszystkich prestiżowych stanowisk i oczyścić swoje biuro.
-------------
Powyższy tekst jest w całości parafrazą tekstu Alejandro Jodorowsky'ego pt. Kaczor Donald a buddyzm zen, który można odnaleźć w jego książce Mistrz i czarownice (wyd. Okultura, Warszawa 2011).

Omawiany w mojej parafrazie „śniegu w srebrnym wazonie” film to Słaby punkt (tyt. oryg. Fracture), reż. Gregory Hoblit, 2007.


niedziela, 6 maja 2012

czwartek, 3 maja 2012

KRÓTKIE SPIĘCIE: It's Never Too Late to Mend, 1937 / The Manster, 1959

KRÓTKIE SPIĘCIE





It's Never Too Late To Mend
Reżyseria: David MacDonald
Wielka Brytania, 1937


Tod Slaughter powraca w kolejnej, klasycznej dla siebie roli. Na powierzchni miły i dobrotliwy, a w sercu okrutny i morderczy dziedzic postanawia zdobyć serce pewnej urodziwej niewiasty. Niestety, ona zakochana jest w innym. I to z wzajemnością. Tod będzie więc musiał oszukiwać, kłamać, wymuszać i, w końcu, zabijać, by jego pragnienie się zrealizowało. Choć wszyscy i tak znamy finał tego typu wiktoriańskich opowieści.

Główny wątek jest tym samym mało zajmujący, jak i mało zaskakujący. Wszystko rozgrywa się zgodnie z naszymi przewidywaniami, a kolejne fabularne zwroty są powtórką podobnych z ówczesnego kina i innych kreacji Slaughtera. Daleki jestem jednak od krytyki jego samego. Przejaskrawiona, sztucznie dobra, a potem szaleńcza gra aktora jest zawsze plusem produkcji z jego udziałem i nie inaczej jest także i w tym przypadku. Jednak przyznać trzeba, iż „The Demon Barber of Fleet Street” oraz „The Crimes of Stephen Hawke” pozostają najlepszymi produkcjami w jego karierze i „It's Never Too Late To Mend” sporo do ich poziomu brakuje.

Na pocieszenie pojawia się jednak drugi, o wiele lepszy, wątek. Zajmuje on tak naprawdę 3 sceny oraz jeden napis. Na samym początku filmu bowiem jesteśmy poinformowani o tragicznych, barbarzyńskich warunkach, jakie panują w wiktoriańskich więzieniach oraz o nadchodzących reformach tychże. Wydawać by się więc mogło, iż produkcja skupi się właśnie na tym temacie. Nic bardziej mylnego, gdyż centralny wątek to, wspomniane wcześniej, miłosno-oszukańcze podchody dziedzica, a do tematu z prologu wracamy w okolicach połowy produkcji. Ten drugi wątek objawia się dzięki temu, że nasz antybohater opiekuje się również więzieniem, a osadzonych nazywa swoimi dziećmi, którym pomaga zobaczyć błędy postępowania i wyciągnąć z nich pozytywne wnioski. Oczywiście, tak naprawdę torturuje i znęca się nad swoimi podopiecznymi, a każde słowo skargi karze jeszcze okrutniejszym zadręczaniem. W scenach w więzieniu celowo użyto hiperbolizacji by w krótkiej sekwencji przedstawić, jak najwięcej. I tak, jeden osadzony się skarży i napotyka karę, drugi przymila się, kłamiąc i kradnąc, za co zostaje nagrodzony, a kilkunastoletni chłopak, który, z powodu braku pieniędzy, ukradł chleb dla konającej matki, spotyka najgorszy z możliwych końców.

Przypuszczenia, że dziedzic skończy w miejscu swej ukochanej pracy, są oczywiście, jak najbardziej na miejscu. We wszystko zamieszany jest także ksiądz, który wprowadza wartości chrześcijańskie, pokazując, że wiara w Boga (i Kościół) są jedyną drogą pokuty, poprawy i znalezienia spokoju duszy. Tego typu obrazowanie religii, szczególnie w tego typu filmie, nie jest w żaden sposób zaskakujące.

Podsumowując, produkcja jest skierowana do miłośników, starych, wiktoriańskich produkcji, miłośników Toda Slaughtera i ekstremalnych miłośników więzień.

Poniżej scena, w której więźniowie "nie mają" żadnych skrag.



THE MANSTER
Reżyseria: George P. Breakston, Kenneth G. Crane
USA/Japonia, 1959

Z Wielkiej Brytanii przenosimy się do Japonii, gdzie amerykański reporter, spragniony powrotu do domu i swej żony, zajmuje się swoim ostatnim zleceniem. Wymaga to od niego spotkania się z japońskim naukowcem. Z prologu zaś wiemy, iż Japończyk wykonuje eksperymenty na ludziach i nie obawia się nieudane wyniki pozbawić życia. Usypia on poczciwego dziennikarza i wstrzykuje swoje serum, powodując zmiany w fizjonomii i psychice Amerykanina.

Muszę przyznać, iż film bardzo przyjemnie się ogląda. Biorąc pod uwagę jego niskobudżetowość i B-klasowość jest wykonany na wysokim poziomie. Reżyseria prowadzi nas z determinacją poprzez dobrze opowiedzianą historię, brak jest większych dziur logicznych i wielkich pretekstowych wydarzeń, a aktorzy stanęli na wysokości zadania, dostarczając udanych kreacji. Wielkim plusem jest także pokazanie samej Japonii. Zwykle, w amerykańskich filmach jest ona zrównana do poziomu specyficznej ciekawostki, a wszystkie postaci mówią po angielsku. W „The Manster”, Japończycy mówią na szczęście po japońsku, za wyjątkiem dłuższych, ważnych dla fabuły kwestii, które wiążą się jedynie z dwiema osobami. Ponadto reporter zwiedzi kilka barów, gorące kąpiele, napotka gejsze oraz odwiedzi buddyjską świątynie. Wszystko to jest pokazane jako coś normalnego, specyficznego dla Kraju Kwitnącej Wiśni, owszem, ale nie jako dziwaczne kuriozum. Szczególnie udanie prezentuje się buddyjska świątynia z wizerunkami demonów, nabierającymi innego wydźwięku w kontekście przemiany jaką przechodzi protagonista obrazu.

Jest też i drugie dno. Reporter, po otrzymaniu specyfiku, zaczyna być osobą skrajnie hedonistyczną, która zdradza swoją żonę, nie chce wrócić do kraju i skupia się jedynie na zabawie i rozrywkach. Gdy jego transformacja postępuje, dodatkowo również dochodzi do tego, iż staje się on mordercą i wyrasta mu druga głowa. Jest to swoista wariacja na temat Dra Jekylla i Mr Hyde'a. Stan „naturalny”, w ramach cywilizacji, podobnie, jak u Stevensona, jest postrzegany jako ten dobry, a stan, powstały pod wpływem eksperymentów uwalnia tłumione emocje i prymitywne, barbarzyńskie odruchy. Dochodzi do tego, że bohater staje się, dosłownie, dwiema osobami. W ten sposób film wyraża nadzieję, iż ludzkość jest w stanie opanować swą nieokiełznaną, agresywną zwierzęcość. Ponadto, mimo pozytywnego przedstawienia Japonii i Japończyków, Amerykanie winni się wiązać i trzymać swoich, a międzynarodowe mieszanie nie jest polecane. Zdecydowanie klasyczne obrazowanie tego typu kwestii, szczególnie ówcześnie.

„The Manster” jest więc bardzo dobrym, jak na warunki niskobudżetowego kina, obrazem, który powinien usatysfakcjonować miłośników dziwacznych potworów, mordujących Bogu ducha winnych ludzi w B-klasowym otoczeniu. Mnie usatysfakcjonował.

Poniżej zwiastun filmu (plus zwiastun "The Horror of Dr. Faustus" (znany w Polsce jako "Oczy bez twarzy", a w oryginale jako "Les Yeux sans visage" [reż. Georges Franju, 1960]). Zwiastun "The Manster" pojawia się ok. 1:52. Pod zwiastunem jedna ze scen, w której widać pierwsze oznaki przemiany bohatera.

niedziela, 22 kwietnia 2012

Helldriver, reż. Yoshihiro Nishimura, Japonia, 2010

HELLDRIVER
reż. Yoshihiro Nishimura
Japonia, 2010


Nie będąc oddanym fanem filmów określanych mianem j-splatter nie byłem szczególnie ciekaw tego, co się w tym nurcie obecnie tworzy. Uległo to zmianie po premierze „Machine Girl”. Sama produkcja do gustu mi bynajmniej nie przypadła, jednak doceniam ilość pomysłów i przetworzonych idei umieszczonych w produkcie finalnym, nawet jeśli wystarczy obejrzeć zwiastun by zobaczyć wszystko, co najciekawsze ma do zaoferowania obraz. Ów film jednak sprawił, że zainteresowałem się inną produkcją. Produkcją Yoshihiro Nishimury pt. „Tokyo Gore Police”. Ten zaś obraz spodobał mi się bardzo. Połączenie absurdalnej, groteskowej stylistyki gore z elementami skrajnie popkulturowymi posłużyło nie tylko za źródło szalonej rozrywki, lecz również jako interesujący, również z powodu zaprezentowania, komentarz dotyczący współczesnej rzeczywistości, który przewija się poprzez całą produkcję. Oczywiście reklamy telewizyjne i prywatyzacja policji, silnie kojarzące się z „RoboCopem”, tylko pomagają w odbiorze produkcji Nishimury.

Nic więc dziwnego, iż czekałem z nadzieją na kolejny obraz Japończyka, jakim jest „Helldriver”. Tym razem jednak nie otrzymałem ani tak udanej zabawy, ani tak celnego komentarza, dotyczącego otaczającego nas świata. Owszem, oba ta elementy w produkcji są obecne, lecz zdecydowanie zdeprecjonowane względem poprzedniego obrazu. Skrajne przejaskrawienia, łamiące wszystkie prawa fizyki i realizmu są bowiem, dla mnie, w tym wydaniu, nie do końca możliwe do zaakceptowania. Jeszcze atak głowami zombie i makabrycznie groteskowe kreatury sprawiają, że odczucia z seansu napływały jak najbardziej pozytywne. Natomiast pozbawiona wszelkich podstaw w realizmie walka samochodem czy samochód-zombie wzbudziły uczucia zgoła przeciwne. Nawet mimo faktu, iż oglądam film o zombie z narkotycznymi czułkami, które są kosmicznego pochodzenia, to nic nie wskazuje na to, aby akcja rozgrywała się w świecie z innymi prawami fizyki niż nasz. W pewnym momencie przez to absurd stał się bardziej żenujący i wymuszony niż zabawny. Przypomina mi to, iż niedługo premierę będzie miał film o zabijającym i uprawiającym seks sushi, co tylko wzmacnia moje obawy względem tego typu produkcji.

Ambiwalentne uczucia wzbudza też odtwórczyni roli głównej bohaterki. Yumiko Harę cechuje bowiem ekstremalny brak umiejętności aktorskich. Jej mimika, szczególnie w chwilach strachu i/lub obrzydzenia to dziwaczny, rażący swą sztucznością grymas. Na co dzień jest ona modelką, więc ten brak zdolności można zrozumieć. Z drugiej zaś strony jej dość nieudolna gra, poza kilkoma momentami, w których prezentowała się dość potężnie, choć raczej dzięki usunięciu jakiejkolwiek mimiki z twarzy, stanowi dziwacznie odpowiednie odzwierciedlenie produkcji. Efekty specjalne, scenariusz są kiczowate i nie raz atakują brzydotą, sztucznością, pretekstowością i umownością. W tym kontekście gra aktorska Yumiko stanowi rozwinięcie filmu i jego doskonałe uzupełnienie. Nie da się bowiem ukryć, iż tego typu produkcje przeznaczone są do specyficznego odbiorcy, który potrafi zaakceptować, a wręcz docenić braki budżetowe oraz talentowe autorów.

Fabuła szalonego obrazu Japończyka przedstawia nam Japonię, która padła ofiarą kosmicznej zarazy zmieniającej ludzi w zombie. Na ich czołach rośnie też dziwna narośl w kształcie litery „Y”. Owa narośl jest nie tylko silnym narkotykiem i materiałem wybuchowym, lecz również odbiornikiem, pozwalającym na kontroluję kreatur z centrum, którym jest pierwszy zombie powstały poprzez połączenie psychopatycznej matki (jak zwykle świetna Eihi Shiina) głównej bohaterki z kosmiczną istotą, przypominającą rozgwiazdę. Ponadto, ta groteskowa hybryda nie ma własnego serca, tylko serce swej córki. Ta z kolei zamiast najważniejszego, jak mogłoby się zdawać, mięśnia, posiada mechanizm bezpośrednio połączony z jej bronią: skrzyżowaniem katany z piłą łańcuchową. Jej oręż jest zaś wynikiem tajnych badań rządowych, przeprowadzonych przez generała spiskującego przeciw premierowi. Jak łatwo można się domyśleć, w filmie dzieje się sporo.

Fabuła jest nie tylko pretekstem do pokazania wspomnianych oraz wielu innych dziwnych postaci, scen, kreatur, scenografii, jak i dialogów, lecz również do zamieszczenia komentarza dotyczącego polityki i społeczeństwa. Niestety jest on jeszcze mniej wyeksponowany niż w „Tokyo Gore Police”, a jego większość znajduje się przed napisami początkowymi (które następują w 48 minucie) i krótko po nich, po czym wrócimy do nich na koniec.

Nishimura wykorzystuje swoje potworności do pokazania, że nawet z największej tragedii niektórzy będą czerpać znaczne zyski. Zarobek na handlu naroślami zombie kwitnie i mafie się bogacą. Najlepsi jednak w wykorzystywaniu tych „korzyści” są politycy. Sama Japonia zaś staje się podzielona zarówno fizycznie, jak i mentalnie. Połowa kraju zamieszkiwana jest przez krwiożercze stwory, oddzielone od „zdrowego” społeczeństwa murem. Nie wiem czy Yoshihiro nawiązywał w obrazie do muru berlińskiego, lecz jasno wskazuje, że podziały terytorialne, nawet w obszarze jednego państwa, oddzielające „lepszych” od „gorszych” są obecne i łatwo mogą przerodzić się w skrajności. Oczywiście, w filmie owa skrajność ze skrajności pochodzi, od zombie należy się przecież oddzielić. Choć może nie? To pytanie powoduje podział mentalny. Część ludzi pragnie pokojowej koegzystencji ze stworami, którzy są „po prostu” chorymi ludźmi, a inni żądają, zwyczajnie, anihilacji zagrożenia. Zagrożenia nie tylko z powodu morderczych skłonności zakażonych, lecz również pochodzącego z przeludnienia „zdrowej” części kraju. Powoduje ono, iż ludzie zmuszeni są mieszkać pod jednym dachem z innymi rodzinami. To z kolei prowadzi do egzystencji z obcymi, przychodzącymi do twego domu. A nie wszyscy mają dobre zamiary. Kłótnie, kradzieże, zabójstwa nie są niczym rzadkim. Nishimura snuje więc, w dość pokraczny i szkicowy sposób, opowieść o niezdolności ludzi (Japończyków) do współegzystencji.

Temat kosmicznej plagi szybko też zostaje pochwycony przez politykę, religię oraz massmedia. Polityka łączy się oczywiście ze sferą popkultury, czego wyrazem są reklamy i spoty informacyjne, dotyczące sytuacji w kraju, które w popkulturowy sposób informują o kolejnych krokach politycznych przywódców. W drugiej połowie filmu rząd przeistacza się w militarną dyktaturę, z przywódcą posiadającym wąsik a la Hitler, który nie stroni od egzekucji wykonywanych z poszanowaniem praw japońskiej popkultury. Ten militaryzm jest dość groteskowym odwołaniem do japońskiej historii, któremu na swój sposób udaje się przemycić myśl, że nie potrzeba wiele by podobne, wojenne zapędy i dyktatury mogły na nowo zdominować współczesną mapę polityczną.

To połączenie własnych, chorych ambicji z populizmem i propagandą poprzez popkulturę, a tym samym zrównanie popkultury do miana propagandowego narzędzia, obniżającego sprawność umysłową odbiorcy, nie jest, niestety, tak dobrze zobrazowane, jak w przywoływanym już nie raz w niniejszej recenzji, filmie „Tokyo Gore Police”. W kolejnym spotkaniu z nurtem j-splatter, Yoshihiro postawił silniej na absurd, specyficzną odmianę czarnego humoru i dziwność swych stworów. Jednak w połączeniu z wszechobecnym kiczem i zepchniętym w tło komentarzem społeczno-politycznym „Helldriver” nie tylko prezentuje niższy poziom intelektualny, lecz również gorzej wypada od swego poprzednika pod kątem walorów produkcyjnych i audiowizualnych.

Pojawiają się jednak elementy charakterystyczne dla stylu japońskiego reżysera. Specyficzne połączenia ciemnych, acz wyraźnych kolorów z dłuższymi pasażami muzycznymi z nastawieniem na czysto „estetyczne” doznania są, w większości, udane i podnoszą zdecydowanie wartość produkcji.

Ostatecznie więc, „Helldriver” wpasuje się w gusta miłośników nurtu, w którym film powstał. Trudno mu będzie przekonać do siebie innych, choć być może ktoś odkryje w sobie skrywaną miłość do szaleństwa w brutalnym sosie. Jeśli zaś chodzi o mnie, to, mimo wszelkich jego wad, bawiłem się podczas oglądania dość dobrze, więc uznaję obraz za udany, lecz na początek poleciłbym raczej, oczywiście, „Tokyo Gore Police”.

środa, 18 kwietnia 2012

50 lat Zatoichiego

Dziś mija 50 lat odkąd Zatoichi po raz pierwszy użył miecza ukrytego w lasce w filmie, a Shintaro Katsu wcielił się w swą najsłynniejszą postać.


Napisy końcowe ostatniego filmu o Zatoichim (z Katsu) z utworem oddającym jego ducha.



Pierwsze 10 minut pierwszego filmu o Zatoichim.



Finalna walka z "Zatoichi the Fugitive".

sobota, 14 kwietnia 2012

Kinji Fukasaku - sylwetka

Kinji Fukasaku
1930-2003

Kinji Fukasaku rozpoczął swoją karierę jako reżyser pięcioma filmami stworzonymi w 1961 roku. Cztery z nich (dwie części Wandering Detective oraz dwie części Vigilante with Funky Hat) były krótkimi, trwającymi ok. 60 min. produkcjami dla Toei, stworzonymi aby uzupełnić podwójne pokazy filmów, tzw. "double bills". Piąty film był zaś debiutem pełnometrażowym. High Noon for Gangsters jest anarchistyczną produkcją gangsterską związaną z tematyką napadu. Wypełniają ją przy tym dzikie pomysły i charakterystyczne przejaskrawienia. Najciekawszym elementem produkcji jest cyniczny, manipulujący lider (Tetsuro Tanba), który używa rasistowskiego napięcia między dwoma członkami gangu. Pochodzący z południa Japończyk (Danny Yuma)jest zazdrosny o swoją nimfomańską żonę, przejawiającą zainteresowanie czarnoskórym dezerterem armii Stanów Zjednoczonych. Ich opozycja służy szefowi gangu do utrzymywania wszystkich swoich ludzi w ryzach.

Kinji Fukasaku integrował w wielu swoich wczesnych obrazach prowokacyjne idee dotyczące społecznej niesprawiedliwości, opresyjnej polityki i ekonomii Japonii. The Proud Challenge jest tego przykładem. Opowiada on historię reportera (Koji Tsuruta), znajdującego się na czarnej liście z powodu powiązań z Partią Komunistyczną. Próbuje on ujawnić porozumienie między Japonią i CIA, dzięki któremu broń jest transportowana do krajów południowo-wschodniej Azji.

Fukasaku jest jednak najbardziej znany ze swoich obrazów o yakuzie. W rzeczy samej, był on jednym z pionierów, wprowadzających realistyczne otoczenie do produkcji gangsterskich, coś co później będzie określane jako jitsuroku, gdy trend stanie się popularny w latach 70. ubiegłego wieku. Kinji stworzył bezkompromisowe, biorąc pod uwagę czcas powstania, filmy, takie jak League of Gangsters czy Wolves, Pigs and People. Szczególnie ten drugi jest jednym z najwścieklejszych filmów o yakuzie w historii japońskiego kina. Obraz opowiada o samotniku (Ken Takakura), któremu pomaga jego dziewczyna (Sanae Nakahara) i zbir (Shinjiro Ebara) w planie oszukania gangu jego młodszego brata (Kinya Kitaoji) i okradzenia ich z pieniędzy niesionych przez kuriera na lotnisku. Sprawy przybierają zły obrót, gdy grupa Kitaojiego wraca do swojej kryjówki z cennym bagażem przed Takakurą i odkrywa ile naprawdę pieniędzy się w walizce znajduje. Młodzi gangsterzy sami ukrywają pieniądze, lecz zostają złapani przez Takakurę i Ebarę, którzy torturują ich, by dowiedzieć się o miejscu ukrycia gotówki. Tymczasem pojawia się ich starszy brat (Rentaro Mikuni), członek okradzionego gangu, który ma za zadanie odzyskać zabrany łup. Fukasaku rozgrywa przed naszymi oczyma okrutną rywalizację woli, gdy trzej bracia decydują, co jest dla nich najważniejsze w życiu. Wszystko wymyka się spod kontroli i krew się, oczywiście, poleje. Do filmowego nastroju dodatkowo kontrybuuje niesamowita ścieżka dźwiękowa autorstwa Isao Tomity, który łączy przesterowane gitary z jazzem.

Fukasaku kontynuował tę tematykę w kolejnej produkcji. Ceremony of Disbanding opowiada o członku gangu, w tej roli Koji Tsuruta, który sprzeciwia się szefowi (Fumio Watanabe), kiedy decyduje zająć się on intratnymi zakładami w biednej dzielnicy, która już otoczona jest niebezpiecznymi fabrykami. Tsuruta identyfikuje się z mieszkańcami i postanawia przeciwstawić się szefowi za pomocą przemocy. Młody członek innego gangu jest jednak szybszy i zabija Watanabego na oczach Kojiego. Ten śledzi go aż do kwatery mafii, gdzie zabija gangsterów, dwóch skorumpowanych polityków, którzy rozpoczęli nieuczciwą sprawę z fabrykami i sam ginie.

Do roku 1968, Kinji nadal pozostaje przy yakuza eiga realizowanych dla Toei, lecz przyjmuje także ofertę od Shochiku, gdzie ma stanąć za kamerą adaptacji prozy słynnego japońskiego pisarza grozy i kryminałów, Edogawy Ranpo. Black Lizard jest filmową adaptacją adaptacji teatralnej stworzonej przez Yukio Mishimę. W filmie, Isao Kimura wciela się w nieśmiałego, lecz upartego detektywa, który zagłębia się w otchłań psychodelicznego zdeprawowania by odnaleźć kobiecego złodzieja klejnotów – Czarną Jaszczurkę (w tej roli słynny drag queen Akihiro Maruyama).

Film okazał się nadspodziewanym sukcesem, więc Shochiku poprosiło Fukasaku by stworzył natychmiast kolejny obraz z Maruyamą. Kinji jednak zażądał więcej czasu na przygotowania by kontynuacja wyszła udanie. Korzystając z tej przerwy studio zatrudniło reżysera do produkcji Blackmail is my Life. Jest to opowieść o mężczyźnie pochodzącym ze slamsów (Hiroki Matsukata), który zrobi wszystko by jego frywolne życie nie uległo przeobrażeniu. Korzysta w tym celu z licznych szantaży. Szczęście jednak w pewnym momencie umyka, gdy, wraz z przyjaciółmi (m.in. Tomomi Sato) zadzierają z partnerami biznesowymi potężnego polityka (Tetsuro Tanba).

Fukasaku znalazł jeszcze czas by wyreżyserować dziwaczną space operę The Green Slime w tym samym roku. Jest to japońsko-amerykańska koprodukcja z Robertem Hortonem, Lucianą Paluzii i Richardem Jaeckelem. Film okazał się dla reżysera źródłem wstydu w późniejszych latach, choć wielu fanów i osób, jak Quentin Tarantino, bardzo pochlebnie wypowiadało się o szybkim, przejaskrawionym festiwalu potworów.

W końcu Kinji był gotowy do drugiego projektu z Maruyamą. Jest nim Black Rose Mansion. Historia opowiada o bogatym biznesmanie (Eitaro Ozawa), który zatrudnia Czarną Różę (Akihiro Maruyama) w swoim eleganckim klubie dla mężczyzn by przyciągnąć klientów. Okazuje się jednak, że nowa pracowniczka sprowadza za sobą przeszłych kochanków o morderczych skłonnościach. Sprawy się komplikują, gdy nie tylko Ozawa, ale i jego syn (Masakazu Tamura), zakochują się w femme fatale.

W 1969 roku Kinji stworzył również Boss dla Toei. Jest to pierwsza część nowej serii o yakuzie, zatytułowanej Japan's Violent Gangs. Była to hybryda jitsuroku z ninkyo z Koji Tsurutą jako szefem gangu, wracającym z więzienia i odkrywającym, że nowe związki mafijne pozostawiły mu mało przestrzeni. Powoli, jego własny gang jest wybijany, a członek tegoż grany przez Buntę Sugawarę pierwszy żegna się z życiem. Tsuruta ma nadzieję, że dogada się ze starszymi gangsterami i spotyka się ze starym przyjacielem (Ryohei Uchida), który jest zatrudniony przez ojca chrzestnego (Asao Uchida). Sprawy jednak się nie układają. Zaskoczeniem więc okazuje się fakt, iż Tsuruta odnajduje sprzymierzeńca w brutalnym, uzależnionym od narkotyków szefie (Tomisaburo Wakayama) rebelianckich mężczyzn. Mimo to wszyscy w końcu giną, aż pozostaje jedynie Tsuruta. Spotyka się on z Ryohei Uchidą, pojedynkuje się z nim, po czym Uchida oddaje swe życie by uratować przyjaciela. Wie, że jego nowi szefowie są źli i pozostawia drogę dla Tsuruty do ich zabicia. Co też ten czyni, zanim sam rozstaje się z życiem.

Fukasaku powrócił na krótko do Shochiku w 1970 roku by wyreżyserować opowieść o młodzieży If You Were Young - Rage. Film opowiada o zaprzyjażnionych ze sobą młodzieńcach, którzy uzbierali pieniądze by zakupić ciężarówkę do pracy, lecz wkrótce stają się ofiarami chaosu klasowego niepokoju. Jeden z chłopaków ginie w demonstracji robotników, drugi trafia do więzienia za kradzież, a trzeci się żeni. Pozostała dwójka (Tetsuo Ishidate i Gin Maeda) próbują sprostać rzeczywistości, lecz pojawiają się kolejne komplikacje, gdy ich przyjaciel ucieka z wiezięnia. Film jest ponurym obrazem o braku możliwości życia i rozwoju dla młodzieży w powojennej Japonii.

Koji Tsuruta ponownie pojawia się w filmach Kinjiego w Gambler - Foreign Opposition, jednej z kilku części w serii Gambler, które nie rozgrywają się w czasach przed drugą wojną światową. Tsuruta został wygnany przez yakuzę na Okinawę, gdzie spotyka przyjaciół (Noboru Ando i Asao Koike) i pewnego młodzieńca (Tsunehiko Watase). Spokój zostaje zakłócony, gdy wybucha walka z lokalnym gangiem prowadzonym przez jednorękiego Tomisaburo Wakayamę. Sprawy się pogarszają wraz z wtrąceniem się amerykańskich gangsterów, co więcej, przybywa szef yakuzy z serca Japonii (Asao Uchida). Film, mimo że dość brutalny, nie jest jednak pozbawiony subtelnego poczucia humoru.

Rok 1972 był, wg samego Fukasaku, przełomowy w jego karierze. W końcu studia dawały mu całkowitą kontrolę nad jego projektami. W filmie Under the Fluttering Military Flag, jednym z jego ulubionych, najbardziej osobistych filmów, wdowa żołnierza zmarłego podczas drugiej wojny światowej (Sachiko Hidari) próbuje odkryć los jej małżonka (Tetsuro Tanba) poprzez biurokratyczny labirynt i sprzeczne relacje żołnierzy. Okazuje się, że Tanba został skazany na śmierć za zabicie szalonego dowódcy (Shinjiro Ebara), człowieka winnego śmierci własnych ludzi, których mordował jeśli nie wypełniali jego rozkazów. Ten film miał współscenarzystę w osobie słynnego reżysera Kaneto Shindo.

Street Mobster, szósta i ostatnia część serii Toei Modern Yakuza, przedstawia aroganckiego mężczyznę, który chce zostać gangsterem (Bunta Sugawara). Wciąż próbuje on sięgać coraz wyżej i wciąż jest ściągany w dół przez istniejące gangi. Szef mafii (Noboru Ando), który pamięta, jak to jest być spychanym w dół, współczuje Sugawarze, lecz styl życia niedoszłego gangstera, morderczo zazdrosna dziewczyna (Mayumi Nagisa) i niezrównoważeni koledzy są przyczyną jego ostatecznego upadku.

W 1973 roku Fukasaku zabrał się za najsłynniejszą i najbardziej szanowaną serię filmową o yakuzie w historii kina. Battles Without Honor and Humanity są adaptacją serii artykułów Koichiego Iiboshiego, dziennikarza, byłego yakuzę, który opisywał genezę i wojny gangów ważnych rodzin z Hiroszimy zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej. Bazując na scenariuszu Kazuo Kasahary, Fukasaku przedstawił losy byłego żołnierza (Bunta Sugawara), który błąka się w chaosie powojennej Hiroshimy. W końcu natrafia on i dołącza do gangu yakuzy prowadzonego przez złego Nobuo Kaneko. Staje się także bratem krwi z członkiem innego gangu (Tatsuo Umemiya) podczas pobytu w więzieniu. Gdy wychodzi na wolność wspina się po gangsterskiej drabinie. Tymczasem Umemiya ginie, a niecierpliwy członek gangu, Hiroki Matsukata, odchodzi z grupy Kaneko. Bunta znów trafia do więzienia i wychodzi z niego w połowie lat 50.. Wszystko uległo zmianie, a wewnętrzne walki podzieliły jego gang. Kaneko próbuje zmanipulować go by zabił on Matsukatę, który teraz ma własny gang, lecz Sugawara się sprzeciwia. Kaneko znajduje więc innego chętnego i znajduje Matsukatę, gdy ten kupuje lalkę na urodziny swej adoptowanej córki. Sugawara przybywa na pogrzeb, gdzie pojawiają się szefowie gangów, w tym Kaneko. Bunta wyciąga broń, lecz niszczy jedynie pogrzebowy ołtarz, gdzie szefowie gangów złożyli fałszywe wyrazy szacunku. W ten sposób Sugawara pokazuje brak znaczenia jingi.

Film był ogromnym sukcesem, więc Toei zdecydowało o stworzeniu całej serii. Za sterami kontynuacji stanął ponownie Fukasaku. W drugim obrazie Sugawara obserwuje losy młodego wyrzutka (Kinya Kitaoji), który ma niską samoocenę oraz jest wciąż bity przez sadystycznego sąsiada (Sonny Chiba). Kitaoji dołącza do gangu niesympatycznego szefa (Hiroshi Nawa) i zakochuje się w jego córce (Meiko Kaji). W punkcie przełomowym filmu, próbując się zintegrować z grupą, Kitaoji zajmuje się zabójstwem na zlecenie Nawy, po czym ukrywa się w opuszczonej restauracji. Gdy pojawia się policja, popełnia samobójstwo.

Fukasaku i Kasahara kontynuowali brutalne jitsuroku aż do piątego filmu w serii. Wszystkie produkcje w jej ramach są doskonałymi przykładami realistycznego kina o yakuzie i zawierają występy uznanych aktorów z Toei, jak Sugawara, Umemiya, Matsukata, Chiba, Kaji, jak i gwiazdy studia Nikkatsu, jak Akira Kobayashi i Joe Shishido. Gdy Toei zdecydowało o stworzeniu kolejnych filmów w serii, nazywając je New Battles Without Honor and Humanity, zarówno Fukasaku, jak i Sugawara zgodzili się wziąć udział w projekcie. Jednakże tym razem pojawiła się nowa grupa scenarzystów, m.in. uznani scenarzyści filmów o yakuzie, jak Fumio Konami, Koji Takada i Susumu Saji. Stworzono kolejne trzy filmy, które miały zakończyć drugą część serii. Mimo to, Toei postanowiło, że chce dalej kontynuować odnoszącą sukcesy markę. Fukasaku się jednak na to nie zgodził i odszedł z projektu, a reżyserem ostatniego filmu został Eiichi Kudo.

Wszystkie osiem filmów Fukasaku w ramach serii, czy to oglądane jako całość, czy osobno, są wybitnym osiągnięciem. Lecz, znajdując się w samym środku serii, Kinji stworzył inny obraz o yakuzie, który pod wieloma względami przyćmił nawet uznaną serię. Jest to niezwykle energiczna produkcja zrealizowana na podstawie życia Rikuo Ishikawy (Tetsuya Watari). Pochodził on z Mito, miejsca pochodzenia Fukasaku. Film, zatytułowany Graveyard of Honor, przedstawiał jego losy po drugiej wojnie światowej, gdy socjopatyczny gangster nie może porozumieć się z innymi odmieńcami z yakuzy. Upokorzenie z ręki jego szefa (Hajime Hana) sprawia, że Ishikawa próbuje go zabić, lecz szefowi udaje się ujść z życiem. Gdy pojawia się nagroda za głowę niedoszłego mordercy, Ishikawa próbuje ukryć się u delikatnej kobiety (Yumi Takigawa), którą kiedyś zgwałcił. Tym razem jednak udaje im się stworzyć niemal normalny związek. Obcina on sobie następnie małego palca i przeprasza swego szefa, co powoduje rozejm, lecz Ishikawa nadal pozostaje wyrzutkiem. Uzależnia się po tym od heroiny, którą przedstawia mu ćpunka-prostytutka (Meiko Seri) i zaczyna zadawać się z uzależnionym mężczyzną (Kunie Tanaka). Ishikawa zagłębia się w swoim szaleństwie i użalaniu nad sobą, po czym zabija swego najlepszego przyjaciela (Tatsuo Umemiya) z powodu wyimaginowanej kłótni. W tym czasie, jego dziewczyna zaraża się od niego i zapada na zapalenie płuc, po czym popełnia samobójstwo. Jest to moment, po którym Ishikawa całkiem oszalał. Zaczyna jeść skremowane ciało dziewczyny, a członkowie gangu, do którego niegdyś należał planują jego śmierć. Ishikawa wraz ze swym kumplem wdają się dodatkowo w strzelaninę z policją, lecz udaje mu się z niej uciec. Co ciekawe, styl Fukasaku i kreacja Watariego sprawiły, że ten nieludzki potwór wzbudza w widzu współczucie, równe z powodowaną przez niego odrazą. Pod koniec filmu pojawia się scena, gdzie Ishikawa wraca od osoby piszącej inskrypcje na nagrobkach. Jest to nieudana próba szalonego gangstera by zadośćuczynić za swoje zachowanie wobec swojej dziewczyny i zamordowanego przyjaciela. Nagle zostaje zaatakowany przez byłych towarzyszy, pchnięty wielokrotnie nożem i zostawiony by umarł. Gdy leży, krwawiąc na błoto, patrzy w niebo, a my widzimy, z jego perspektywy, balon odlatujący w stronę błękitu. Wraz z liryczną muzyką Toshiakiego Tsushimy jest to bardzo poruszająca scena. Co ciekawe, nie kończy się ona śmiercią Ishikawy. Trafia on do szpitala, gdzie skacze z dachu, a jego upadek kończy się eksplozją krwi.

W State Police Vs. Organized Crime nie bierzący swoich obowiązków zbyt mocno do serca detektyw (Bunta Sugawara) jest zaprzyjaźniony z członkiem yakuzy (Hiroki Matsukata). Przyjaźń jednak ulega zniszczeniu, gdy wybucha wojna gangów, a przełożony (Tatsuo Umemiya) Sugawary, nienawidzący korupcji, interweniuje. Postać kreowana przez Sugawarę jest antybohaterem, który pozostaje wierny swojemu poglądowi na świat. Ludzkie wartości stawia ponad literą prawa, co stawia go w opozycji do jego biurokratycznych współpracowników. I za to płaci ostateczną cenę. Film jest realistycznym przedstawieniem dziwnej symbiozy prawa i przestępczego podziemia.

Bardziej ten temat jest eksplorowany w Yakuza Burial. Jest to swoista kontynuacja Graveyard of Honor, w której Tetuya Watari wciela się w policjanta, który za nic ma biurokratyczne przepisy. Ku swemu zaskoczeniu odkrywa jednak, że ma więcej wspólnego ze swoim wrogiem z yakuzy (Tatsuo Umemiya) i żoną (Meiko Kaji) uwięzionego szefa Umemiyi. Gdy przełożony (Mikio Narita) Watariego sprzeciwia się mu, policjant sądzi, iż dzieje się tak, gdyż stał się on kolegą Umemiyi i kochankiem Kaji. Wychodzi jednak na jaw, że wysocy rangą policjanci są sprzymierzeni z głównym wrogiem (Kei Sato) Umemiyi, któremu pomagają uzyskać kontrolę nad uliczną przestępczością. Gdy Watari pomaga Umemiyi, zostaje porwany przez gang Sato, który siłą uzależnia go od heroiny. Umemiya zostaje następnie zabity, a Kaji prawie zabija Watariego sądząc, że ich zdradził. Okazuje się jednak, że ona sama potajemnie bierze narkotyki, nie mogąc sobie poradzić nie tylko z mafijnym chaosem, lecz także z problematycznymi koreańskimi korzeniami. Zawozi ona Watariego na policję, gdzie idzie on prosto na spotkanie Sato z policją i zabija go. Po czynie wychodzi spokojnie na zewnątrz. Jego były partner (Hideo Murota) idzie jednak za nim i zabija go na oczach Kaji. Watari umiera w jej ramionach. Film stanowi fascynującą i emocjonujący kierunek policyjnego kina, pokazujący drugą stronę archetypu "Brudnego Harry'ego".

W latach 1975 i 1976 Fukasaku stworzył dwa rozrywkowe filmy o yakuzie, Gambling Den Heist i Violent Panic - The Big Crash. Ten drugi jest najbardziej wypełnionym akcją filmem, ze wszystkich, jakie wyreżyserował. Jest to nieprzerwane demolition derby z Tsunehiko Watase i Miki Sugimoto w rolach głównych. Próbują oni uciec dziwacznemu karawanowi yakuzy, policji, dziennikarzy, motocyklistów i złodziei, którzy chcą wejść w posiadanie pieniędzy Watasego.

Hokuriku Proxy War był kolejnym atakiem jitsuroku yakuza, tym razem z akcją w śnieżnym mieście na brzegu morza w Hokkaido. Tam, morderczny, niezależny szef yakuzy (Hiroki Matsukata) próbuje sprawować silniejszą kontrolę nad terytorium. Sonny Chiba wciela się wygadanego gangstera, a Ko Nishimura w starszego szefa nie wypuszczającego z rąk swej broni. Doskonała Yumiko Nogawa nie ma niestety zbyt wiele do roboty. Sfilmowany w prawdziwych lokacjach w Hokkaido w burzliwą zimę, film zawiera brutalną, zimną atmosferę.

Mimo że Fukasaku nie wyreżyserował wielu filmów jidaigeki, to te, które zrobił były zaplanowane jako epickie produkcje z gwiazdorską obsadą. W Shogun's Samurai, fanatyczny, z obsesją władzy lord Yagyu (Kinnosuke Yorozuya Nakamura) zrobi wszystko by utrzymać w swojej mocy zniekształconego, szalonego Szoguna (Hiroki Matsukata). Nie cofnie się przy tym przed ludobójstwem i walką ze swym synem, jednookim Jubei (Sonny Chiba). Film jest adaptacją japońskiego programu telewizyjnego z lat 70., Yagyu Clan Conspiracy. W Toei, Kinji w tym samym roku, stworzył własną wersję słynnej historii o 47 roninach, pt. The Fall of Ako Castle. W obsadzie znaleźli się m.in. Kinnosuke Yorozuya, Sonny Chiba i Mieko Harada. Filmowi udało się uchwycić sentymentalne elementy historii w sposób, który wyróżnił obraz spośród wielu innych wersji tej historii.

Message from Space było kinowym rozwinięciem innego popularnego serialu telewizyjnego, znanego jako Swords of the Space Ark. Vic Morrow, Sonny Chiba i Hiroyuki Sanada poprowadzili międzyplanetarnych bohaterów w odpowiedzi na sygnał z prośbą o pomoc w uniwersum inspirowanym amerykańskimi produkcjami science-fiction i fantasy, szczególnie w stylu Gwiezdnych Wojen. Wraz z jednym z najgorszych anglojęzycznych dubbingów w historii kina, słabymi efektami specjalnymi i nieudaną produkcją, obraz okazał się jednym z najbardziej złych w karierze Fukasaku.

W latach 1980-1983 Fukasaku pracował nad trzema produkcjami dla producenta Harukiego Kadokawy, który stworzył imperium zajmujące się głównie tworzeniem adaptacji najlpopularniejszych książek. Mimo że filmy Kadokawy w latach 90. były produkcjami udanymi, to w latach 80. bywało różnie. Virus, Samurai Reincarnation i Legend of the Eight Samurai są epickimi produkcjami, lecz cierpią z powodu wielkich ambicji, które były niekompatybilne z małym budżetem lub zbyt krótkim okresem przeznaczonym na ich kręcenie. Wszystkie trzy mają jednak momenty świetności i okazują się bardzo rozrywkowe. Pod pewnymi względami najlepszy jest Virus. Jest to kronika wypadku przy wojnie biologicznej, który nie zostaje zgłoszony z powodu strachu przed politycznymi reperkusjami. Konsekwencją tego jest wymarcie większości ludzi na Ziemi. W Samurai Reincarnation Sonny China ponownie wciela się w Jubei Yagyu, lecz tym razem walczy przeciw straconemu, chrześcijańskiemu samurajowi, Amakusie Shiro Tokisadzie (Kenji Sawada), który zawiera pakt z Diabłem i powraca z martwych. Wskrzesza również trzech wielkich szermierzy z historii Japonii, w tym Musashiego Miyamoto (Ken Ogata). Współpracując ze zdjęciowcem Kiyoshim Hasegawą i kierownikiem artystycznym Tokumichim Igawą, Fukasaku tworzy hipnotyczne połączenie teatralności kabuki, szalonego kina sztuk walki, onirycznej erotyki i horroru. Legend of the Eight Samurai było najnowszą wersją Satomi Hakkenden, słynnej legendy samurajskiej w stylu fantasy. Jednak film okazał się nieudanym projektem pod względem produkcyjnym.

W 1992 roku Fukasaku powrócił do filmów gangsterskich z produkcją Triple Cross. Film o skomplikowanych relacjach, okrucieństwie, lecz nie bez czarnego humoru. Samotnik (Kenichi Hagiwara), któremu uczyniono krzywdę, mający rozjaśnione włosy piękny oszust, jego punk-rockowa dziewczyna, płatny zabójca (Yoshio Harada), zespół heavy metalowy, mały klan yakuzy – wszyscy próbują wejść w posiadanie dużej sumy gotówki. Ostatnie pół godziny filmu to nieprzerwana akcja, wyraźnie inspirowana produkcjami z Hongkongu, połączona z brutalnością w stylu lat 70.

W filmie Crest of Betrayal, Fukasaku stworzył połączenie dwóch słynnych historycznych opowieści z Japonii: Yotsuya kaidan (Opowieść o duchu z Yotsui) oraz Chushingura (47 wiernych roninów). Koichi Sato gra Iemona, jednego z 47 roninów planujących zemstę po tym, jak ich lord został zmuszony do popełnienia seppuku. Jest on również nawiedzany przez Oiwę, żonę, którą zabił by ożenić się z bogatą, lecz szaloną Oume. Fantasmagoryczne obrazowanie, walki na miecze, elementy stylu kabuki łączą się w całość w produkcji egzaminującej spirytualną przestrzeń feudalnej świadomości.

Battle Royale jest ostatnim, w pełni ukończonym, filmem Fukasaku. Jest również jednym z najbardziej bezkompromisowych, kontrowersyjnych i wypełnionych akcją produkcji, będąc egzaminacją zinstytucjonalizowanej przemocy. „Faszystowski” nauczyciel (Takeshi Kitano) prowadzi swoją klasę licealną na bezludną wyspę, gdzie wszyscy mają się zabijać, aż przy życiu pozostanie tylko jedna osoba. Ten „konkurs” jest sponsorowany przez rząd. Przejaskrawione okrucieństwa eksplodują, udowadniając, że po 40 latach pracy, Kinji Fukasaku nie stracił nic ze swojej energii.

Reżyser zajmował się tworzeniem kontynuacji Battle Royale, Battle Royale II na kilka dni przed swoją śmiercią. Zmarł na raka w styczniu 2003 roku, mając 73 lata. Mimo że jego lekarz zalecił mu ograniczenie pracy by przedłużyć jego życie, Fukasaku zdecydował się na realizację jeszcze jednego filmu przed śmiercią. Od 1996 roku Kinji Fukasaku był także aktywnym przewodniczącym Japońskiej Gildii Reżyserów.


5 zwiastunów:











Filmografia:

1961
Furaibo tantei – akai tani no sangeki (Wandering Detective – Tragedy in Red Valley)
Furaibo tantei – misaki o wataru kuroi kaze (Wandering Detective – Black Wind in the Harbor)
Funki hatto kaidanji (Vigilante with a Funky Hat)
Funki hatto no kaidanji – nisenman-en no ude (Vigilante with a Funky Hat – The 200.000 Yen Arm)
Hakuchu no buraikan (High Noon for Gangsters aka Villains in Broad Daylight)

1962
Hikori takaki chosen (The Proud Challenge)
Gyangu tai G-Men (Gang vs. G-Men)

1963
Gyangu domei (League of Gangsters)

1964
Jakoman to Tetsu (Jakoman and Tetsu aka One-Eyed Captain and Tetsu)
Okami to buta to ningen (Wolves, Pigs and People)

1966
Odoshi (The Threat)
Kamikaze yaro – mahiru no ketto (Kamikaze Man – Duel at Noon)
Hokkai no abare ryu (Rampaging Dragon of the North)

1967
Kaisanshiki (Ceremony of Disbanding)

1968
Bakuto kaisanshiki (Gamblers’ Ceremony of Disbanding)
Kurotokage (Black Lizard)
Kyokatsu koso waga jinsei (Blackmail is My Life)
Gamma daisan go – uchu dai sakusen (The Green Slime aka Gamma #3 – Cosmic War)

1969
Kurobara no yakata (Black Rose Mansion)
Nihon boryokudan – kumicho (Japan’s Violent Gangs aka Japan’s Organized Crime Boss)

1970
Chizome no daimon (Bloodstained Clan Honor aka Bloodstained Crest aka Bloody Gamblers)
Kimi ga wakamono nara (If You Were Young – Rage!)
Tora! Tora! Tora! [Współreżyser z Richardem Fleischerem i Toshio Masudą.]

1971
Bakuto gaijin butai (Gambler – Foreign Opposition aka Yakuza Combat Forces aka Gamblers in Okinawa aka Sympathy for the Underdog)

1972
Gendai yakuza – hitokiri yota (Street Mobster aka Modern Yakuza – Outlaw Killer)
Hitokiri yotakyoken san kyodai (Outlaw Killer – Three Maddog Brothers)

1973
Jinginaki tatakai (Battles Without Honor and Humanity)
Jinginaki tatakai – Hiroshima shito hen (Battles Without Honor and Humanity – Hiroshima Death Match)
Jinginaki tatakai – Dairi senso (Battles Without Honor and Humanity – Agent of War)

1974
Jinginaki tatakai – chojo sakusen (Battles Without Honor and Humanity – Summit Operations aka Police Tactics)
Jinginaki tatakai – kanketsu hen (Battles Without Honor and Humanity – Saga Conclusion)
Shin jinginaki tatakai (New Battles Without Honor and Humanity)

1975
Jingi no hakaba (Graveyard of Honor)
Kenkei tai soshiki boryoku (State Police Vs. Organized Crime aka Cops Vs. Thugs)
Shikingen godatsu (Gambling Den Heist)
Shin jinginaki tatakai – kumicho no kubi (New Battles Without Honor and Humanity – The Boss’s Head)

1976
Boso panikku – dai gekitotsu (Violent Panic – The Big Crash)
Shin jinginaki tatakai – kumicho saigo no hi (New Battles Without Honor and Humanity – The Boss’s Last Days)
Yakuza no hakaba – kuchinashi no hana (Yakuza Burial – Jasmine Flower)
Hokuriku dairi senso (Hokuriku Proxy War aka Hokuriku Gang War aka Agent of War of the North)

1977
Dooberman deka (Doberman Detective)

1978
Yagyu ichizoku no inbo (Shogun’s Samurai aka Yagyu Clan Conspiracy)
Uchu kara no messeji (Message from Space)
Ako danzetsu (The Fall of Ako Castle)

1980
Fukkatsu no hi (Virus)

1981
Makai tensho (Samurai Reincarnation aka Resurrection of Evil)
Seishun no mon (Gate of Youth)

1982
Dotonborigawa (Dotonbori River)
Kamata koshin kyoku (The Fall Guy)

1983
Jinsei gekijo (Theater of Life) [Współreżyser z Sadao Nakajimą i Junyą Sato.]
Satomi hakkenden (Legend of Eight Samurai aka Story of Eight Dogs – Cardinal Virtues)

1984
Shanghai bansu kingu (Shanghai Rapsody aka Shannghai Vance King)

1986
Kataku no hito (House on Fire)

1987
Hissatsu!4 – Urami harashimasu (Sure Death 4 – Revenge)

1988
Hana no ran (Flower of Chaos)

1992
Itsuka giragira suru hi (Triple Cross aka The Day’s Too Bright)

1994
Chushingura gaiden – yotsuya kaidan (Crest of Betrayal aka Loyal 47 Ronin – Yotsuya Ghost Story)

1995
Abe ichizoku (The Abe Clan)

1999
Omocha (The Geisha House)

2000
Battle Royale

2003
Battle Royale 2 [W trakcie kręcenia filmu, Kinji Fukasaku zmarł. Produkcję dokończył jego syn, Kenta Fukasaku.]