poniedziałek, 7 września 2009

Ansatsu shirei, Eiichi Kudo, 1984




Tytuł oryginalny: 
暗殺指令 
Ansatsu shirei 

Tytuł anglojęzyczny: 
Assassination orders 

Tytułów polskich brak. 

Reżyseria: Eiichi Kudo 
Aktor: Hideki Takahashi 
Rok produkcji: 1984 
Studio: Fuji TV / Toei 
Czas trwania: 92 min. 

Mimo, że najlepsze czasy kino samurajskie z pewnością przeżywało w latach 5.-70., kiedy to powstały najsłynniejsze dzieła Akiry Kurosawy, Masakiego Kobayashi czy Hiroshiego Inagaki, a po ekranach szaleli Zatoichi i Ogami Itto wybijający w pień hordy złych wojowników, to jidaigeki nie skończyło się w latach 70. Świadczą o tym filmy pokroju „Tasogare seibei” i „Ame agaru”. Również w latach 80. stworzono obrazy, które miłośnikowi kina spod znaku katany mogą przypaść do gustu, i po które z pewnością powinien sięgnąć. 

Jednym z nich jest niepozorny „Ansatsu shirei”. Dlaczego niepozorny? Dlatego, iż nie posiada dużego budżetu, próżno w nim szukać znanych na cały świat nazwisk, a nawet na porażkę skazane są próby wykrycia w nim oryginalnej fabuły, w końcu jest to również produkcja nie przeznaczona na rynek kinowy. Mimo tych, wydawałoby się, wielkich wad wciąż potrafi ów film zaciekawić widza spragnionego samurajskich emocji i przykuć go do ekranu na ponad 90 minut. Opowiada on historię samotnego ronina, który podejmuje się przekazania pieniędzy ojcu napotkanego mężczyzny. Nie wydaje się, aby było to zadanie szczególnie uporczywe, jednakowoż gdy tylko przyjeżdża do małego miasteczka spotyka,  kolejno: drobnego acz uporczywego złodziejaszka, zły klan samurajów, uciekającą księżniczkę, poszukiwanych spiskowców oraz starego przyjaciela, a przy tym mistrza posługiwania się kataną, który wylądował po przeciwnej stronie barykady. Mimo iż wydaje się, że z takimi problemami poradzić sobie nie łatwo oraz, że ich rozpiętość może w rękach niewprawnego twórcy zmienić film w chaotyczną bieganinę lub, wręcz przeciwnie, zachwycić nas spektakularną rozpiętością fabularną, to okazuje się, iż wszystkie wątki mają bardzo mocne powiązanie fabularne i szybko łączą się w jedną zwartą historię, która okazuje się raczej jednowątkowa z kilkoma jedynie małymi zboczeniami z głównej drogi. Momentami jest to też opowieść subtelnie, lecz wyraźnie podważająca zasadność kodeksu bushido. Jednak jest to przede wszystkim kino rozrywkowe, które ma tak naprawdę niewiele wspólnego z prawdziwym podważaniem i polemiką z owym kodeksem, której dokonał w swych genialnych filmach Masaki Kobayashi. 

Faktem jest, iż fabuła niepodważalnie momentami utyka. Autorzy nie wchodzą głębiej w żaden problem i pomimo przedstawienia sporej gamy dylematów czyhających na bohaterów to prezentują historię jednowymiarową i nie odstępują nigdy daleko od wątku głównego, co można wytłumaczyć telewizyjnością filmu. Trochę szkoda, że wszystko potraktowane jest tak pobieżnie, ale wciąż obraz wciąga i pokazuje całkiem spore spektrum przygód i podchodów, których świadkiem będzie, wraz z nami, główny bohater.

Warto przez chwilę zatrzymać się przy jego postaci. Niewątpliwie jest to jaskrawa emanacja bohatera filmów Kurosawy „Straż przyboczna” i „Sanjuro – samuraj znikąd” oraz „Ukrytej fortecy”. Niejednoznaczny moralnie, pewny siebie, nieco zadufany, twardy, choć skłonny do pomocy na swój sposób ronin, który na swojej drodze spotyka księżniczkę i pomaga ją eskortować. Skojarzenia nasuwają się same, lecz film na szczęście nie zamienia się w kalkę motywów z obrazów Cesarza, tylko wykorzystuje pewne cechy w stopniu małym. Również gra aktorska Hideshi Takahashi swoim delikatnym przejaskrawieniem oraz gestykulacją nawiązuje do Toshiro Mifune. Jednak Takahashi nie jest aktorem tej miary, co Mifune i niestety jego ruchy zalatują odrobinę sztucznością, lekko przypominającą mi momentami Sonny’ego Chibę, jednak również nie jest to ten styl. Nie ma co jednak zbytnio Hideshiego krytykować, gdyż stworzył rolę odwołującą się do starego mistrza w sposób mniej lub bardziej bezpośredni (możliwe, iż przez próbę stworzenia przejaskrawionego ronina podobieństwo z Mifune wynikło niejako samo z siebie), a z tego niełatwego zadania wywiązał się w końcu całkiem przyzwoicie. 

Trzeba też powiedzieć, że zaprawionych w chambarowych bojach widzów może czekać małe zaskoczenie, które niektórzy mogą rozpatrywać przez pryzmat rozczarowania. Otóż w trakcie filmu fabuła prowadzi nas do, zdaje się, pewnego momentu, wręcz koniecznego, który w końcu nie następuje. Ciężko o tym pisać nie zdradzając kluczowych elementów historii, wystarczy jeśli powiem, iż z jednej strony jest to pewne złamanie konwencji, a z drugiej, spore rozczarowanie.

Rozczarowująca jest też liczba walk w tym filmie. Nie chodzi o to, iż dobre jidaigeki musi być do granic nafaszerowane błyskającymi w nieskończość ostrzami, lecz ich ilość w tym filmie mogłaby być zwiększona z powowdzeniem dla całego obrazu. Mamy raptem dwie sceny szermiercze. Ich niezaprzeczalnym plusem jest jednak fakt, iż nie są one wciśnięte na siłę w historię, aby zadowolić spragnionego popisów umiejętności walk samurajów widza, lecz są logicznym wynikiem fabuły. 

Summa summarum, „Ansatsu shirei” jest filmem dobrym, dobrym głównie dla fana filmów samurajskich, jednak wciąż nie doskonałym, do doskonałości jeszcze daleka droga. Mimo wszystko każdy miłośnik chambary będzie czuł się jak w domu podczas obcowania z tym filmem. 

niedziela, 2 sierpnia 2009

Genbaku no ko, 1952


Tytuł oryginalny:
原爆の子
Genbaku no ko

Tytuł anglojęzyczny:
Children of Hiroshima

Tytuł polski:
Dzieci Hiroszimy
(tytuł dosłowny z jap. to „Dzieci bomby atomowej”)

Reżyseria: Kaneto Shindō
Data: 1952
Studio: Kindai Eiga Kyokai
Czas: 97 min.


6. sierpień, rok 1945, godzina 7:00. Pomimo wciąż jeszcze trwającej wojny, ludzie szykują się do wyjścia z domu, dzieci niedługo rozpoczną zajęcia w szkole, niektórzy, jak rybacy, już od bladego świtu są na nogach i ciężką pracą zarabiają na życie. Pogoda jest bardzo ładna, niebo rozświetlają jasne promienie słońca, wprawiając wszystkich w pozytywny nastrój. Mijając się na ulicy ludzie się witają, uprzejmie pozdrawiając i uśmiechając do siebie nawzajem. Gdy dochodzą do celu swych miejskich wędrówek powoli przystępują do zwykłych zadań dnia codziennego. Dwie sekundy po 8:16 wszystko dobiega końca. CIAŁA TOPNIEJĄ, BUDYNKI PRZESTAJĄ ISTNIEĆ, DYM SPOWIJA MIASTO, LUDZIE UMIERAJĄ, PONAD 80.000 MIESZKAŃCÓW HIROSZIMY TRACI ŻYCIE NIEMAL NATYCHMIAST.

Temperatura w centrum eksplozji wyniosła 55 mln. stopni. Ognista kula, jaka powstała w wyniku wybuchu, miała średnicę ok. 55 m. i temperaturę powierzchni ok. 300 000 stopni. Na ziemi temperatura osiągnęła 2980 stopni. Była ona wystarczająco duża, aby zwęglić drewniane słupy w odległości 3660 m. od miejsca eksplozji. Oparzenia cieplne, wywołane przez towarzyszący eksplozji błysk stwierdzono u ludzi znajdujących się w odległości 3,2 km. od centrum eksplozji. Ci, którzy znaleźli się w odległości mniejszej niż 800 m. od ognistej kuli, jaką wytworzył "Mały chłopiec" (nazwa bomby) spalili się żywcem natychmiast. Po niektórych ludziach pozostał zaledwie cień. Fala uderzeniowa przemieszczała się z prędkością ok. 2000 km/h. Wystarczyło to do tego, by większa część miasta zniknęła z powierzchni ziemi. Jej siła była tak duża, że w odległości 0,6 km. od miejsca wybuchu całkowicie zniszczone zostały budynki o konstrukcji żelbetowej (choć jeden - znany obecnie jako "kopuła bomby atomowej" częściowo ocalał). 78 100 zostało zabitych, 13 983 zaginęło, a 37 424 zostało rannych. U wielu mieszkańców Hiroszimy wystąpiły późne następstwa promieniowania jonizującego - białaczka, zaćma, zaburzenia rozwoju dzieci, itd. Na 75 000 znajdujących się w Hiroszimie budynków 7000 zostało zburzonych przez podmuch, a 55 000 spłonęło w wyniku wytworzonej przez wybuch burzy ogniowej. Całkowity obszar zniszczeń zajął ok. 12 km. kw.*

Kitajama Futaba, kobieta która przeżyła wybuch, tak opisała to wydarzenie:
„Nagle, bez uprzedniego alarmu, pojawił się bardzo wysoko, nad naszymi głowami pojedynczy nieprzyjacielski samolot. Jedna z kobiet krzyknęła: „patrzcie, spadochron!”
Odwróciłam się na ten okrzyk i właśnie w tym momencie przenikliwy błysk zakrył całe niebo. Co było pierwsze: błysk czy huk wybuchu, który zdawał się rozdzierać mnie na kawałki? Nie pamiętam. Rzuciło mną o ziemię i natychmiast świat zaczął się walić wokół mnie, na mnie, na moją głowę. Przestałam cokolwiek widzieć. Zaczęłam dość mocno pocierać sobie nos serwetką, zawieszoną przy pasku. Nagle z przerażeniem spostrzegłam, że na serwetce pozostały kawałki skóry z mojej twarzy.... Ach! I skóra z moich rąk, i skóra z ramion również zaczęła odpadać.”**

Za walkę osób na szczycie ucierpieli, jak zawsze, zwykli, niewinni ludzie. Kobiety, dzieci, starcy, mężczyźni, artyści, wszyscy. Bomba atomowa zniszczyła całą nadzieję mieszkańców Hiroszimy wraz z nimi samymi w ciągu zaledwie jednej chwili, a jej skutki, i skutki promieniowania odczuwano przez wiele kolejnych lat. Ich świadectwem byli ludzie oślepieni, bezpłodni, zdeformowani, powoli umierający, którzy narażeni zostali na śmiertelne promieniowanie bomby. W samej powojennej Hiroszimie była o wiele większa liczba sierot niż w przeważających w liczbie mieszkańców miastach takich jak choćby Tokio.

W ten świat zniszczonych marzeń, ale i rodzących się kolejnych snów, zdewastowanych budowli, lecz powstających następnych, do tego zburzonego miasta, powstającego z własnych gruzów zabiera nas Kaneto Shindo, reżyser szerzej znany obecnie z innych klasycznych filmów japońskiej kinematografii, takich jak „Kobieta-Diabeł” (Onibaba, 1964) i „Czarny kot”(Kuroneko, 1968). Jego „Dzieci Hiroszimy” (Genbaku no ko, 1952) są pełną dramatu, smutku, ale i nadziei opowieścią, z czasów, kiedy jeszcze widmo bomby atomowej i wojny w ogóle było bardzo żywe i wciąż budziło grozę.

Główną bohaterką dramatu, jaki przedstawia nam japoński reżyser jest młoda nauczycielka, pracująca w przedszkolu, imieniem Takako. Zastajemy ją w sytuacji, gdy kończy właśnie ostatnie przed przerwą letnią zajęcia. Słońce świeci, pogoda dopisuje, wszyscy są mili, uśmiechnięci, chętni do pomocy. W tym momencie ponury nastrój zniszczeń objawiony podczas czołówki filmu zanika niemal całkowicie. Na tym sielankowym krajobrazie są jednak pewne wyraźne rysy. Z rozmów Takako z innymi dowiadujemy się, iż w niedalekiej przeszłości zdarzyło się coś tragicznego, a teraz 4 lata po wyjeździe z Hiroszimy młoda nauczycielka zamierza wrócić na pewien czas w rodzinne strony. Jeszcze tylko przez chwilę utrzyma się przyjemniejszy nastrój filmu, gdyż w niedługim czasie Takako stanie na gruzach swego dawnego domu i przypomni sobie o pamiętnym dniu wybuchu bomby.

Lecz nawet na samym początku jej przejścia przez powojenną Hiroszimę, pojawia się nuta pewnej niezmienności wśród minionej, i zmieniającej, zdawałoby się wszystko, tragedii. I mimo, że to właśnie przemijanie jest często akcentowane w japońskich produkcjach, będące źródłem swoistego smutku, mono no aware, to Shindo zwraca nam w tym momencie uwagę na to, co niezmienne. Niebo rozciąga się nad miastem, tak jak wcześniej, rzeka płynie w ten sam sposób co poprzednio. I nawet jeśli tyle się wydarzyło, tyle ofiar poległo i tyle krwi przelano, to nie jest to koniec wszystkiego, czas nadal płynie, tak samo jak wspomniana rzeka i w końcu zmyje dawne cierpienia.

Właśnie drogę od smutku ku nadziei zdaje się pokazywać Shindo. Nawet jeśli zaprasza nas na melancholijną, pełną dramatu i męczeństwa podróż przez pogrążoną jeszcze w bólu Hiroszimę, to ludzie którzy ucierpieli podczas wojny powoli dochodzą do siebie. Poznajemy kobietę, która stała się bezpłodna, jednak teraz pogodzona z tym faktem adoptuje dziecko, kobieta z uszkodzoną nogą, wbrew swym obawom nie musi być samotna i dawny ukochany wciąż chce wziąć z nią ślub. Oczywiście nie można negować ogromnej dawki smutku, jaki pokazuje nam Kaneto, a jaki jest wynikiem wybuchu bomby, ale jednak powolne odzyskiwanie sił staje się bardziej widoczne w większości czasu trwania filmu niż żal i śmierć. Są to ważne, tragiczne, lecz odchodzące z wolna w przeszłość smutki powstającego na nowo miasta.

Śmierć niewinnych, osierocone dzieci, odzywająca się z opóźnieniem choroba popromienna są, oczywiście, wciąż obecnymi wydarzeniami w filmie japońskiego reżysera. Najwięcej uwagi zyskuje tu wątek dawnego służącego ojca Takako, imieniem Iwakichi, który teraz oszpecony, niemal ślepy, jest żebrakiem, a jedynym powodem do życia jest dla niego przebywający w sierocińcu wnuk Taro. Takako oferuje mu swą pomoc i deklaruje się zabrać Taro do siebie, jednak stary mężczyzna nie chce pozostać samotnym, tym samym skazując się na nieuchronną śmierć.

W filmie Shindo nie uświadczymy też postaci negatywnych, wszyscy są pomocni, opiekuńczy, pełni troski o innych, wszyscy dzielą ten sam ból i tę samą nadzieję. Jedyne zło to wojna, nie tylko wybuch bomby, lecz wojna w ogóle. Jak mówi Iwakichi: „Wojna jest największym złem, wojna jest największą głupotą!” Nie dziwi zatem, iż najbardziej szokującym, a co za tym idzie i zapadającym w pamięć momentem jest scena wspomnienia dnia wybuchu bomby. Najpierw radość. Następnie cisza. Potem ból. Spalone ciała, popękana skóra, znikający ludzie.

„Dzieci Hiroszimy” zdają się więc być pewnym spojrzeniem wstecz, które jednak nie zatrzymuje się na przeszłości a wychodzi poza nią. Jedna z postaci mówi, że nie lubi rozpamiętywać minionego czasu, lecz zdarza się, iż nie może nic na to poradzić. Shindo też, jak się wydaje, nie chce rozpamiętywać tego co było, choć nie jest w stanie uniknąć spojrzenia wstecz. Pokazuje przeszłą tragedię, ale nie zatrzymuje się na niej, ona jest tylko jednym spojrzeniem za siebie, wszak sam film zaczyna się kilka lat po wydarzeniach z Hiroszimy. Reżyser pokazuje miasto, które się odbudowuje, którego radość nie została całkiem pogrzebana, nawet mimo wciąż obecnego tam przejmującego smutku.

Pod względem technicznym, który nie pozostał na drugim planie, jak to często bywa w filmach skupiających się na tak ważnym przekazie, obraz Kaneto Shindo jest bardzo dopracowany. Zdjęcia są wyważone i pojawia się wiele wspaniałych ujęć, choć nie jest to jeszcze poziom jaki Kaneto osiągnie w swych późniejszych, wspomnianych wcześniej, produkcjach. Nieznacznie kuleje momentami gra aktorska, od czasu do czasu pewne dialogi są prowadzone odrobinę sztucznie i wymiany zdań wyglądają na nieco wymuszone na potrzeby filmu. Muzycznie nie ma nic do zarzucenia. Nie można powiedzieć aby ścieżka dźwiękowa filmu była bardzo bogata, w większości bowiem, poza odgłosami dnia codziennego nie gra w tle żadna muzyka, ale gdy już się pojawia to stoi ona na najwyższym poziomie. Nie powinno to jednak dziwić, zważywszy, że autorem ścieżki dźwiękowej jest sam Akira Ifukube.

Jeszcze przed podsumowaniem zatrzymam się na chwilkę przy jedynym minusie tej, bądź co bądź, wspaniałej produkcji. Otóż sceny przed imaginacją wybuchu bomby, powinny były zostać poprowadzone wg mnie nieco wolniej, bardziej uspokoić widza, bardziej wprowadzić go w nastrój nerwowego oczekiwania na nieuniknioną zagładę, a następnie zaskoczyć kolejnymi scenami. Nie mogę powiedzieć, że sceny te wypadły źle, ale mogło być na pewno lepiej. Film jest też, jak można się domyślać, raczej monotematyczny, jednak nie stracił on na swojej wymowie niemal nic. Tematyka wojny, pokoju, cierpienia niewinnych i nadziei jest wciąż aktualna i nie wydaje się, aby szybko miała się zdezaktualizować. Niestety.

Cóż można napisać aby podsumować ten film? Można go teraz chyba jedynie polecić wszystkim, których interesują rezultaty wojen, tym którzy mają zamiar jakieś wzniecać i wszystkim, którzy zainteresowani są kinem, kulturą i historią Kraju Kwitnącej Wiśni. Czas spędzony przy dziele Shindo nie jest czasem straconym, jest czasem, który wzbogaci nas o kolejne wartościowe doznania.

*Informacje pochodzą z portalu wiadomosci.polska.pl.
**Cytat pochodzi z Wikipedii, wolnej encyklopedii.


Powyższe zdjęcie przedstawia Kopułę Bomby Atomowej przed zniszczeniem. Pochodzi z ok. 1930 roku.

原爆ドーム (Kopuła bomby atomowej) - znajdujący się w Hiroshimie budynek-pomnik, upamiętniający zrzucenie bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki.

Budynek zaprojektowany jako centrum wystawowe przez czeskiego architekta Jana Letzla został ukończony w kwietniu 1915. W sierpniu tego roku został oddany do użytku.

Eksplozja po zrzuceniu bomby atomowej 6 sierpnia 1945 miała miejsce w bezpośredniej bliskości hali, hipocentrum znajdowało się ok. 150 metrów od niej. Był to jedyny tak blisko położony budynek, który nie uległ całkowitemu zniszczeniu. Został on zabezpieczony jako Pomnik Pokoju, w takim stanie w jakim znajdował się bezpośrednio po wybuchu. Wokół znajduje się Park - Pomnik Pokoju.

W 1996 Kopuła Bomby Atomowej została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Informacja pochodzi z Wikipedii, wolnej encyklopedii.

Poniżej znajduje się obecny wygląd Kopuły.

piątek, 31 lipca 2009

Prequel "Obcego" w reżyserii Ridleya Scotta



Pewnie już wszyscy wiedzą, ale i tak warto wspomnieć, że powstanie prequel słynnej serii "Obcy". Jego reżyserią zajmie się sam Ridley Scott, twórca pierwowzoru. Przypomnijmy, że seria liczy obecnie 4 filmy: "Obcy - 8. pasażer Nostromo" (Alien, 1979), "Obcy - decydujące starcie" (Aliens, 1986), "Obcy 3" (Alien 3, 1992), "Obcy - przebudzenie" (Alien - Resurrection, 1997) oraz dwa filmy, w których Obcy starli się z Predatorem, ale szkoda miejsca by o nich pisać.

Ostatnim filmem Ridleya Scotta jest "W sieci kłamstw" (Body of Lies, 2008). Poniżej znajduje się zwiastun pierwszej części w reżyserii Ridleya Scotta.

środa, 29 lipca 2009

Tetsuo: The Bulletman - news


Co prawda, nie było to zamierzeniem Odysei Filmowej, lecz od czasu do czasu informacja nt. nowości filmowych się pojawi.

Otóż na Comic Con zjawił się sam Shinya Tsukamoto, który zaprezentował fragmenty swego najnowszego dzieła pt. "Tetsuo: The Bulletman" - jest to trzecia instalacja "Tetsuo", poprzednie to "Tetsuo: Iron Man" (1989) oraz "Tetsuo II: Body Hammer" (1993). Przypomnę, że ostatnim filmem Shinyi Tsukamoto jest utrzymany w stylistyce kina grozy obraz pt. "Detektyw nocnych koszmarów" (Akumu tantei, 2006). Proszę zwrócić uwagę na doskonałą muzykę i wizualne nawiązania do pierwszej części oraz fabularne do drugiej w poniższym zwiastunie.




Oto kilka informacji o filmie wg samego reżysera:

"Minęło 20 lat od narodzin Tetsuo. W moich poprzednich dwóch Tetsuo filmach próbowałem sportretować niestabilny stan ludzi żyjących we współczesnym mieście. Idea ludzkiego ciała przemieniającego się w metalowe jest bardzo prostą lecz ironiczną metaforą. I w "Tetsuo the Bullet Man", moim trzecim Tetsuo filmie, ciało protagonisty również zmienia się w metalowe, lecz tym razem zmienia się w śmiertelną broń i walczy przeciw strachowi zabijania ludzi wbrew swej woli. W tym kontekście, wojna jest kolejnym ważnym tematem dla mnie tym razem. Jestem dumny z lansowania marki Tetsuo, jak i z nowej perspektywy tego filmu, w najprostszy i najbardziej stalowy sposób.

Fabuła:
Anthony jest zwykłym, amerykańskim biznesmanem mieszkającym w Tokio, nie wiedząc, że jego szczęśliwe życie z żoną Yuriko i trzyletnim synkiem nagle się skończy. Pewnego dnia, znienacka, Tom zostaje zabity przez tajemniczego człowieka. Dlaczego mój syn musiał zginąć w ten sposób? Rozpacz sprawia, że zaczyna szukać przyczyny. To, co odkrywa to fakt, że Ride (ojciec Anthony'ego) pracował kiedyś w siłach militarnych USA jako anatom i był zaangażowany w tajny eksperyment. Stopniowo zaczyna odkrywać prawdę ukrytą głęboko w przeszłości swojej rodziny i we własnym ciele.

Anthony miał nakazane przez Ride'a by nigdy nie wpadać w gniew, lecz kiedy traci się on we własnej wściekłości przeciw słowom ojca po raz pierwszy, jego ciało zaczyna wydalać paliwo a jego mięśnie zmieniają się w śmiertelną, metalową broń... Jaki jest cel człowieka, który zabił Toma? Jaki jest sekret ciała Anthony'ego? I czym jest Projekt Tetsuo, nad którym armia USA pracowała w powojennej Japonii?

Kiedy wszystkie tajemnice się rozwikłają, coś potężnego wybuchnie i połknie miasto Tokio. Co zmiażdży stalowe serce Anthony'ego - miłość czy nienawiść?"

niedziela, 26 lipca 2009

Amanti d'oltretomba, 1965 / Black Dragons, 1942 / Invisible Ghost, 1941 / One Body Too Many, 1944

W dzisiejszym „Krótkim spięciu” Odyseja Filmowa prezentuje kolejne starsze, mniej znane produkcje. Na początek gotycki film grozy z Barbarą Steele, a następnie Bela Lugosi w, kolejno, kryminale (z elementami thrillera), thrillerze oraz ponownie w połączeniu kryminału i dreszczowca, tym razem jednak z elementami komedii.



Tytuł oryginalny: Gli amanti d’oltretomba
Tytuł anglojęzyczny: Nightmare Castle
Tytuł polski: Zamek koszmaru

Reżyseria: Mario Caiano
Scenariusz: Mario Caiano, Fabio De Agostini
Zdjęcia: Enzo Barboni
Muzyka: Ennio Morricone

Rok: 1965
Kraj: Włochy
Czas trwania: 101 min.
Gatunek: horror


Dawno temu, w bliżej nieokreślonym miejscu, żył sobie ekscentryczny naukowiec wraz z urodziwą żoną. Ich szczęście, jeśli kiedykolwiek jakieś istniało, skończyło się, gdy pan domu przyłapał małżonkę na zdradzie. Nie namyślając się zbyt długo, zarówno ją jak i kochanka poddał torturom, po czym zabił. Niestety posiadłość, w której mieszkał należała do żony i wraz z jej śmiercią prawa do niej przejeła przyrodnią siostra zmarłej. Pan naukowiec więc poślubia ją i zamierza sprawić, iż straci ona rozum, aby ostatecznie zostać panem domu również w świetle prawa. Sprowadza także młodego doktora, który wcześniej już zajmował się leczeniem nowej lokatorki, aby potwierdził jego „obawy”. Jednak zanim „terapia” mająca na celu pozbawić naszą bohaterkę zmysłów ruszy na dobre, ona sama zacznie dziwnie się zachowywać dręczona przez duchy lub, jak każe przypuszczać zdrowy rozsądek, przez nadwrażliwą wyobraźnię. Jaka będzie odpowiedź na zagadkę czyhającą w filmie? Cóż, zapewne każdy miłośnik grozy zna schematy historii o duchach na tyle dobrze, że sam domyśla się odpowiedzi.

Ku zaskoczeniu jednak, "Nightmare Castle" nie rozczarowuje bardzo przewidywalną fabułą skleconą naprędce przez niewprawnego scenarzystę. Okazuje się bowiem bardzo dobrym horrorem utrzymanym w starym, gotyckim stylu. Przemyślana fabuła, umiejętne prowadzenie akcji, dobre aktorstwo z Barbarą Steele na czele sprawiają, iż jest to film udany. Fabuła trzyma w napięciu, a pod koniec mamy nareszcie oczekiwaną dawkę grozy, oczywiście dziś już nie straszną, wciąż jednak interesującą - z duchem, który prezentuje się nader dobrze, bez żadnych kiczowatych czy przestarzałych efektów specjalnych. Wspomnieć należy także o muzyce, ta najbardziej wyróżnia się spośród wielu straszaków, gdyż jej autorem jest sam Ennio Morricone, nie jest to jego najwybitniejsze dzieło, ale wciąż soundtrack, który warto posłuchać. Doskonały akompaniament do fabuły, w której Barbara Steele dąży do zemsty zza grobu.

Co prawda, nie jest to nic wielce ambitnego, ale jest to horror wart obejrzenia, o wiele ciekawszy niż lwia część produkcji grozy mu ówczesnych. Polecam wszelkim miłośnikom filmowej grozy, szczególnie tej starszej.





Tytuł oryginalny: Black Dragons
Tytuł polski: Czarne smoki

Reżyseria: William Nigh
Scenariusz: Harvey Gates
Zdjęcia: Arthur Reed
Muzyka: Johnny Lange

Rok: 1942
Kraj: USA
Czas trwania: 64 min.
Gatunek: kryminał, thriller

Amerykańscy ludzie biznesu, którzy nie są Amerykanami, a których plany przewidują znaczne szkody w kraju. Zanim jednak uda im się zrealizować niecne zamiary zaczyna prześladować ich pech, rozpoczynający się w momencie, gdy do domu jednego z nich przybywa tajemniczy mężczyzna, który posiada parę dziwnych umiejętności. Podczas kiedy przed widzem zagadka będzie się rozwijać, w tle pobrzmiewa nutka Hitlera i antyamerykańskich Japończyków.

Cały film skupia się na utrzymaniu tajemnicy, kto i dlaczego zabija tych, którzy sami nie są zbyt święci. Tajemnica utrzymywana jest w miarę dobrze, w klasycznym stylu Williama Nigh, ale jej wyjaśnienie jest strasznie naciągane. Psujące odbiór produkcji wydumanie, w które chyba tylko małe dzieci mogą uwierzyć, a i to zapewne nie wszystkie. Muzyka bardzo średnia, zdjęcia również. Jedyny znaczący plus to Bela Lugosi i jego emanacja postaci Draculi. Widać ogromne pozostałości jego najwybitniejszej kreacji, ma ten sam wyraźny głos, obcy akcent, oszczędne gesty i takąż mimikę. Właściwie to Bela jest tu atrakcją nr 1 i tylko dla niego warto obejrzeć obraz, oczywiście jeśli ktoś nie przepada za jego manierą to w tej produkcji nie znajdzie absolutnie nic dla siebie.

Tak więc, średnia i niesamowicie naciągana fabuła oraz Bela to jedyne powody, dla których warto zobaczyć Czarne Smoki przed własnymi oczyma.





Tytuł oryginalny: The Invisible Ghost
Tytuł polski: Niewidzialny duch

Reżyser: Joseph H. Lewis
Scenariusz: Al. Martin, Helen Martin
Zdjęcia: Harvey Gould

Rok: 1941
Kraj: USA
Czas trwania: 64 min.
Gatunek: thriller


W tym przypadku już sam tytuł sugeruje, że film może być nie do końca przemyślany. Jednak nie jest bardzo źle, jest lepiej niż w przypadku omawianych przed chwilą „Czarnych smoków”.

Fabuła opowiada losy pewnego mężczyzny mieszkającego wraz z córką i służbą w domu, w którym od wielu lat dochodzi do niewyjaśnionych morderstw. Ów pan nie chce jednak opuścić domu, bo paręnaście lat temu zaginęła jego żona i kierowany pamięcią o współmałżonce czeka aż wróci. My za to wiemy, że jest ona przechowywana tuż obok domu przez ogrodnika, i gdy spaceruje nocą, zostaje zwykle zauważona przez męża, który wpada w niewyjaśniony trans, objawiający się mordowaniem domowników.

Iście ciekawa fabuła. Pan domu (w tej roli Bela) ściga więc przez większą część filmu sam siebie. Właściwie to nie wiadomo jaka jest dokładna przyczyna jego zabójczego transu. Widać niektórzy gdy zobaczą za oknem osobę, którą uważają za zaginioną zaczynają dusić służbę. Mimo to film jest przyjemny, Bela znów w podobnym stylu, muzyka średnia, za to zdjęcia i praca kamery lepsza niż w Smokach. Widać, że tym razem troszkę pokombinowano z ujęciami.

Jeśli więc ktoś chce zobaczyć jak wygląda Bela z dwiema osobowościami musi sięgnąć po "Niewidzialnego ducha", film jest krótki i nawet interesujący mimo prostoty fabularnej. Polecany tylko dla fanów Beli i starych produkcji grozy, mimo, że film teoretycznie horrorem nie jest.





Tytuł oryginalny: One body too many
Tytuł polski: Jedno ciało za dużo

Reżyser: Frank McDonald
Scenariusz: Winston Miller, Maxwell Shane

Rok: 1944
Kraj: USA
Czas trwania: 75 min.
Gatunek: kryminał, komedia, thriller

Tym razem Bela w roli drugoplanowej. W dużych rozmiarów domu zostaje odczytany testament. Ostatnią wolą zmarłego jest aby jego ciało nie zostało pochowane w ziemi, tylko wystawione w celach edukacyjnych. Zgromadzeni w pokoju z testamentem mają jednak inne zmartwienie. Nikt nie wie, kto otrzyma fortunę, a kto pozostanie bez niczego - ten fakt zostanie ujawniony po odpowiednim przygotowaniu ciała. Jednak jest haczyk, jeśli wola zostanie niespełniona ten, kto miał dostać najwięcej nie dostanie nic, a ten kto miał obejść się smakiem dostanie wszystko. Każdy więc myśli, że to on/a ma zostać odesłany/a z kwitkiem, a ktoś inny zgarnie fortunę. Tak więc wszyscy zamknięci w jednym domu ludzie, do którego przybywa fajtłapowaty sprzedawca ubezpieczenia na życie, szybko zaczynają snuć intrygi. W niedługim czasie pojawiają się również tajemnicze zabójstwa. Szczególnie gdy lokajem jest Bela Lugosi, twierdzący, iż "there is too many rats in this house".

Cóż, fabuła to taka zabawa w kotka i myszkę, zarówno między bohaterami jak i z widzem, gdyż do końca nie wiadomo kto zabija i dlaczego Bela tak uporczywie częstuje wszystkich kawą. Nutkę niepotrzebnego humoru wprowadza ubezpieczyciel, który jest zaprzeczeniem bohatera, ale który odegra tutaj najważniejszą rolę. Niestety humor jest lotów niewysokich a sam film nieco bez polotu. Kilka ciekawszych momentów nie wystarczają aby uznać go za udany, choć za bardzo nie ma co go besztać. Bela tutaj już nie tak Draculowaty, ale też jest go troszkę za mało, wszak nie gra roli głównej. W każdym razie jego kreacja jest całkiem ciekawa, właściwie najbardziej tajemniczy charakter filmu to właśnie on.

Czyli film, co najwyżej średni, trochę bez polotu, oczywiście dla fanów Beli.



Tak więc wyszło dzisiaj, że tylko fani Beli mają co oglądać, plus jeden obraz dla miłośników Barbary Steele, jak i fanów starszych pozycji grozy. W kolejnych „Krótkich spięciach” Odyseja przyjrzy się kolejnym obrazom starszego pochodzenia. Tymczasem w formie pełnych recenzji pojawi się kilka bardziej ambitnych produkcji, Odyseja zamierza także opisać kilka samurajskich serii.

sobota, 25 lipca 2009

Przemysł w kryzysie - sytuacja kina lat 60. i 70. w Japonii

Poniższy fragment eseju nosi tytuł „Przemysł w kryzysie” i jest częścią dłuższego tekstu na temat filmu „Hanzo the Razor – Sword of Justice” (Goyokiba, 1972, reż. Kenji Misumi), który znajduje się w książeczce dołączonej do brytyjskiego wydania filmu przez EUREKA!. Przy okazji zachęcam gorąco do kupna trylogii o Hanzo.

A oto i fragment:

„Przez wiele dekad po wprowadzeniu kamery filmowej do Japonii w 1896 roku, mała grupa studiów efektywnie formowała cały biznes filmowy. Shochiku, Toho, Nikkatsu i Daiei powstałe przed II. Wojną Światową, tylko urosły w potęgę podczas lat wojennych. Po odzyskaniu niepodległości zmusiły mniejsze kompanie aby stały się ich częścią, jeśli chciały one zachować swój surowy jeszcze materiał. Przypominająca kartel struktura miała miejsce głównie podczas alianckiej okupacji po wojnie. Były tylko dwa nowe dodatki w latach 40. i 50.: Shintoho (czyli Nowe Toho), założone po strajku w Toho i odejściu kilku głównych talentów ze studia, i Toei.

Ten system trwał, co często nazywane jest Złotym Wiekiem, w latach 50., kiedy zarówno prudukcja filmów, jak i liczba widzów była na najwyzszym poziomie wszechczasów. Jednakże, pierwsze problemy zaczęły się ujawniać we wczesnych latach 60. po wprowadzeniu telewizji i stopniowym topnieniu zainteresowania widzów kinami. Tak jak wszędzie na świecie, ludzie coraz częściej i częściej woleli zostać w domu ze swoimi nowymi zabawkami zamiast pójść do kina. Pierwszym znaczącym wstrząsem było bankructwo Shintoho w 1961 roku. Rok później niezależna wytwórnia zanotowała ponowne pojawienie się, kiedy produkcyjno/dystrybucyjny zespół ATG (Art Theatre Guild) wsparł debiutancki film Hiroshi Teshigahary „Pitfal” (Otoshiana, 1962). ATG stało się ośrodkiem niezależnych filmowców w następnej dekadzie, skupiając reżyserów Nowej Fali takich jak Nagisa Oshima, Yoshishige Yoshida, Kazuo Kuroki i Shohei Imamurę.

Ten stopniowy proces osłabiania się struktury przemysłu trwał dalej w latach 60. Koniec Daiei w 1971 roku był drugim dramatycznym ciosem w stary system studiów i sprawił, że cała struktura zaczęła się chwiać. We wczesnych latach 70. korporacje, które wciąż istniały musiały walczyć aby przetrwać masowe opuszczanie sal kinowych przez widzów. Większość pozostałej publiczności składała się z ludzi, którzy albo byli zbyt biedni aby kupić własny telewizor – w większości młodzi mężczyźni, którzy napływali do miast mając nadzieję na pracę przy placach budowy, ale którzy zostali spławieni kiedy powojenna rekonstrukcja kraju osiągnęła kres – albo ci, którzy szukali takiego rodzaju rozrywki, którego telewizja nie mogła im dać. W rezultacie granica powiększyła się kiedy studia podniosły stawkę zwiększając realistyczne i drastyczne przedstawienia przemocy i seksu. Nikkatsu poświęciło cały dorobek swojej linii Roman Porno, ‘cielesnych’ filmów, w roku 1971. Toei zdobyło chwilowo złoto z filmem w reż. Kinji Fukasaku „Battles Without Honour and Humanity” (Jingi naki tatakai) w 1973. roku oraz jego sequelami i imitacjami.

Ten wzrost wizualnej zawartości filmów był również częścią stopniowego procesu. Softcore’owy seks był obecny w japońskim kinie od czasu filmu Tetsuji Takechi „Daydream” (Hakujitsumu) w 1964 roku i jego kolejnego obrazu „Black Snow” (Kuroi yuki) w 1965 roku. Późniejsze legalne zwycięstwo nad cenzorami, którzy chcieli zbanować je jako obsceniczne, otworzyło tamę, pozwalającą na stworzenie gatunku niskobudżetowych filmów erotycznych pinku eiga. Przemoc również zwiększyła intensywność, także w produkcjach chambara lat 60., tworzonych przez takich reżyserów jak Hideo Gosha, Kihachi Okamoto czy Kenji Misumi. Zmiana z czarno-białej taśmy na kolorową również przyczyniła się do bardziej realistycznego przedstawiania przemocy; od tej pory krew była niezaprzeczalnie czerwona.

Te osiągnięcia nie były, oczywiście, jedynie domeną Japonii. Ten sam proces można zaobserwować w Ameryce, Azji i Europie w tym samym czasie. Filmy Arthura Penna „Bonnie and Clyde” (1968) i Sama Peckinpaha „Dzika banda” (The Wild Bunch, 1969) są podręcznikowymi przykładami przełomu w ukazywaniu ekranowej przemocy. Studio z HongKongu Shaw Brothers wygrzebało na powierzchnie brutalne kino sztuk walki reżyserowane m.in. przez Chang Cheh, kiedy to w Europie, kino zanotowało bardziej bezpośredni i nieokrzesany styl w produkcjach tak odmiennych jak francuska Nouvelle Vague, gotyckie horrory z Hammer Films i włoskie westerny. Niezależnie od tego czy było to artystyczne kino czy populistyczna eksploatacja, podobne osiągnięcia były paralelne w wielu częściach świata.

W Japonii te osiągnięcia rzadko jednak bywały czysto eskploatacyjne. Nowe kino przemocy było również w wielu przypadkach krytycznym i zaangażowanym kinem. Wśród społecznego niepokoju lat 60. filmy nowej fali, wolne od od studyjnych ograniczeń, kultywowało styl filmowania, który był złośliwie krytyczny. Ich starania i wydarzenia w zewnetrzym społeczeństwie szybko wpłynęły na reżyserów i scenarzystów pracujących w studiach i ogólnie na wszystkich w biznesie filmowym. Pinku eiga Tetsuji Takechi, Koji Wakamatsu i Masao Adachi były bezwstydnie polityczne, podczas gdy chambara lat 60. otwarcie poddawała w wątpliwość uświęcone cnoty kodesku bushido, co wykorzystywała do krytyki współczesnego społeczeństwa i polityki.

W latach 70. era politycznej korupcji, lewicowego miejskiego terroryzmu, skandali dotyczących zanieczyszczeń i wojna w Wietnamie sprawiła, że Japończycy bez przerwy byli skonfrontowani z faktem, iż przemoc i społeczne choroby są nierozerwalnie połączone, a wielu filmowców było niechętnych pokazaniu tego w swej twórczości. Przez dodanie nagości, seksu i przemocy studia filmowe miały nadzieję dotarcia do samotnych, sfrustrowanych młodych ludzi, lecz ci, którzy te filmy robili – reżyserzy, scenarzyści, aktorzy – nie chcieli po prostu czerpać samych zysków, jak zamierzali ich szefowie. Oni byli tym samym pokoleniem co ich widownia, i je rozumieli. Rozumieli, że ludzie w kinach byli sfrustrowani społecznym systemem, który ich wykorzystał a potem wyrzucił, sfrustrowani politykami i przemysłowcami, którzy czerpali zyski za ich plecami. W Toei, na przykład, gangsterskie filmy Kinji Fukasaku wyrażały poważne wątpliwości, co do tego kto właściwie zarobił na powojennej odbudowie kraju. Seria „Female Convict Scorpion” (Joshu sasori, 1972-74) z Meiko Kaji w roli głównej i wyreżyserowana przez prawdziwego przewodniczącego ruchu robotniczego Shunyę Ito były pozornie filmami ekspoatacji kobiet w więzieniu, lecz naprawdę ostro atakowały patriarchalną strukturę władzy w państwie i jego niemożność spłacenia wojennej przeszłości. Jednym z filmowców, który bardzo długo używał przemocy jako narzędzia aby przedstawić swe polityczne i społeczne komentarze był reżyser [...] Kenji Misumi.”

piątek, 24 lipca 2009

Tantei monogatari, Detective's Story, Takashi Miike, 2007



Tytuł oryginalny: 探偵物語 (Tantei monogatari)
Tytuł anglojęzyczny: Detective’s Story
Tytuł polski: Opowieść o detektywie

Reżyseria: Takashi Miike
Scenariusz: Tsutomu Shirado
Zdjęcia: Kazunari Tanaka
Muzyka: Koji Endo

Kraj: Japonia
Gatunek: thriller, kryminał, czarna komedia
Rok: 2007
Czas trwania: 100 min.


Od jakiegoś czasu można pomyśleć, jak się wydaje słusznie, że Takashi Miike, niegdyś jeden z najbardziej kontrowersyjnych reżyserów na świecie, który nie stronił od wszelkiej maści brutalności, zboczeń i groteski pokazywanej w specyficznym stylu, wpadł w sidła wielkiego przemysłu filmowego i na dobre już zgrzeczniał. Jeszcze czasy gdy reżyserował „The Great Yokai War” (Yokai daisenso, 2005), zwany gdzieniegdzie japońską odpowiedzią na „Harry’ego Pottera”, nie wydawały się tak popowe jak ostatnie lata szalonego (niegdyś?) Japończyka. Cóż jednak rzec gdy ostatnie jego produkcje to: przebój kasowy (Crows Zero, 2007), popowa porażka finansowa (Kamisama no pazuru / God’s Puzzle, 2008), adaptacja anime dla najmłodszych (Yatterman, 2009), czy udział w serialu o wojowniczych telefonach komórkowych? Na szczęście od czasu do czasu, choć coraz rzadziej, zdarza się, że Miike sięgnie po coś mniej popowego i spróbuje wstrząsnąć widzem, lub wzbudzić w nim głębszą refleksję. Ostatnie dwa tego typu filmy to, bardzo ceniony przez Odyseję Filmową, „Scars of the Sun” (Taiyou no kizu) z 2006 roku będący bardzo poważnym przedstawieniem problemów prawa i ludzi wobec młodocianych przestępców, oraz, będący przedmiotem niniejszej recenzji, obraz zatytułowany „Tantei monogatari” zrealizowany w 2007 roku.

Cała produkcja już od otwierających sekwencji nasuwa skojarzenia z „Multiple Personality Detective Psycho” (Tajuu jinkaku tantei saiko - Amamiya Kazuhiko no kikan, 2000), otrzymujemy ponownie postać detektywa, choć tym razem prywatnego i z jedną osobowością, pojawia się również szaleniec mordujący kobiety, a towarzyszy im spora ilość groteski i przesadzonych scen, nie zabraknie, jak można się spodziewać, także brutalności. Fabuła opowiada o wspomnianym detektywie imieniem Raita, który nie zajmuje się poważnymi sprawami, lubi popić i ładnie się ubrać. Niestety, pewnej nocy przychodzi do niego młoda dziewczyna prosząc o pomoc, Raita niezbyt jednak interesuje się jej problemem i odsyła ją aby przyszła jutro. Dziewczyna ginie jeszcze tej nocy. Wkrótce potem kolejna. Tajemnicze morderstwa charakteryzują się tym, że sprawca zabiera swym ofiarom po jednym organie. Bardzo szybko Raita staje się głównym podejrzanym policji.

Oczywiście postać detektywa nie jest jedyną w filmie. Raita ma do pomocy zawsze mającego głowę na karku pracującego z nim i dla niego drugiego detektywa oraz sekretarkę Miki, w której to z kolei zakochuje się imiennik Raity, jego sąsiad i doskonały haker, wplątany w całą tę historię wbrew swojej woli. Tworzy to ciekawą acz mało wyeksponowaną mieszankę charakterów. Jednak tworzenie intrygującej galerii postaci charakterystyczne dla stylu Miike, więc nie jest to wielkim zaskoczeniem.

Jak i właściwie sam film tak naprawdę nie zaskakuje niczym oryginalnym, choć początkowo może zdawać się inaczej. Klasyczna opowieść detektywistyczna z psychopatą jako sprawcą zabójstw utrzymana jest w groteskowym, krwawym stylu, klasycznym dla brutalniejszych produkcji Takashiego Miike, przez co prezentuje się na swój sposób wyjątkowo, lecz fabularnie jest to nadal historia kryminalna nie wyróżniająca się niczym wielkim, prócz klimatem i sposobem prezentacji, od grona licznych opowieści o podobnym charakterze. Widać też nawiązanie do słynnego „Milczenia owiec” (Silence of the Lamb, 1991, reż. Jonathan Demme / Kenneth Utt / Ronald M. Bozman / Kyle McCarthy), Raita w pewnym momencie zwraca się o pomoc w nakreśleniu rysu psychologicznego mordercy do innego psychopaty. Jest to bardzo dobra, zapadająca w pamięć scena. Miike nakreślił ją z wyjątkowym wyczuciem, trzyma ona w napięciu i prezentuje się nawet, pod pewnymi względami, lepiej niż podobna scena w „Milczeniu owiec”, głównie dzięki skąpaniu jej w nierzeczywistym, a mimo to wciąż prawdopodobnym, nastroju. Zresztą Miike w tym filmie wyczucia nie traci niemal wcale, może jedynie pod koniec przejaskrawienie kilku scen odrobinę odciąga uwagę od finalnego dramatu, przez co nie trzyma on w napięciu tak jakby mógł.

Całość również psuje punkt przełomowy jaki następuje niedługo przed finałem. Mroczna zagadka nagle się wyjaśnia, niestety jest to odrobinę zbyt naciągane, brak dłuższego śledztwa, które odkryłoby więcej tajemnic. Zamiast tego sprawa nagle znajduje wytłumaczenie i pozostaje „tylko” schwytać sprawcę. Skoro już mowa o brakach. Z postaci zdecydowanie za słabo nakreślone zostały te poboczne, jak np. sekretarka Raity. Ale mimo to nie pozostawia to wielkiego niesmaku. Sam Raita jest na tyle ciekawą osobą, że właściwie sam skupia na sobie większość uwagi widza.

Uwagę też skupia muzyka. Momentami ścieżka dźwiękowa jest naprawdę świetna. Jazzowe kakofoniczne zagrania na saksofonie doskonale wspomagają mroczny, szalony nastrój obrazu. Nieco przypominają motywy muzyczne z „Nagiego lunchu” (Naked Lunch, 1991) Davida Cronenberga. Podobnie ma się sprawa z ujęciami i całym wizualnym wrażeniem jakie wzbudza produkcja Miike. Wszystko prezentuje się naprawdę świetnie i trudno doszukiwać się jakichś wad technicznych w obecnych filmach Miike. Od takich obrazów jak „Bodyguard Kiba” (Bodigaado Kiba, 1993) do „Tantei monogatari” Takashi przeszedł wyraźną ewolucję i nie da się tego przeoczyć.

Również świetnie grają aktorzy, poza kilkoma sztucznymi zagraniami Akiko Kikuchi w roli sekretarki Raity. Dwójka zasługująca na największe brawa. Kazuya Nakayama w roli głównej świetnie prezentuje wiele emocji a jego kreacja jest bardzo naturalna. Samego aktora podziwiać możemy w filmach takich jak „Izo” (Izo, 2004, reż. Takashi Miike) czy „Yakuza Demon” (Kikoku, 2003, reż. Takashi Miike). Jego imiennika gra Korodo Maki znany z filmów Takeshi Kitano „Scena nad morzem” (Ano nastu ichiban shizukana umi, 1991) i „Brother” (Brother, 2000) oraz „Like a Dragon” (Ryu ga gotoku: gekijoban, 2007, Takashi Miike). Również reszta prezentuje się świetnie, a grzechem byłoby nie wymienić Hisao Maki, wielokrotnego scenarzysty filmów Miike oraz Nobuaki Kakudę znanego karatekę i sędziego walk K1. Pozostali również spisują się na medal, przez co technicznie i aktorsko obraz pozostaje na wysokim poziomie.

Podsumowując. Film nie zaskakuje fabułą, tak jakby można się tego spodziewać, nie zagłębia się w tematy społeczne czy życiowe, choć bardzo mocno, przez figury psychopatów, dotyka szaleńców, to jednak robi to bardziej dla samego klimatu produkcji niż czegoś więcej. Dostajemy więc klasyczną opowieść detektywistyczną przedstawioną w nieklasyczny sposób, jaki charakteryzował wcześniejsze kino spod ręki Takashiego Miike, choć jeśli spojrzymy na jego wcześniejsze produkcje, to sposób w jaki nam serwuje omawiany film również nie należy do najbardziej oryginalnych w jego filmografii. Wygląda trochę niczym oddech złapany naprędce pomiędzy wysokobudżetowymi produkcjami. Jeśli zaś chodzi o samego reżysera, czekamy na jego kolejny zapowiedziany obraz o trzynastu zabójcach z czasów samurajskich.

wtorek, 21 lipca 2009

Carnival of Souls, 1962 / Seddok, l'erede di Satana, 1960 / Creature from the Haunted Sea, 1961

W serii „KRÓTKIE SPIĘCIE” Odyseja Filmowa przedstawiać będzie niezbyt długie recenzje różnych filmów, które nie załapały się na pełnoprawne teksty.




Tytuł oryginalny: Carnival of Souls
Tytuł polski: Karnawał dusz
Reżyseria: Herk Harvey
Scenariusz: John Clifford
Zdjęcia:
Muzyka:
Kraj: USA
Rok: 1962
Czas trwania: 91 min.
Gatunek: horror


Film rozpoczyna się krótkim ulicznym wyścigiem między młodzieńcami a młodymi pannami. Niestety koniec wyścigu okazuje się tragiczny, gdy samochód z kobietami wpada do rzeki. Wszystkie kobiety utonęły. A przynajmniej na to wyglądało, jednak ku zdumieniu wszystkich, główna bohaterka, Mary Henry wychodzi z wody o własnych siłach bez najmniejszego uszczerbku na zdrowiu. Odzyskuje nadszarpnięte siły, przeprowadza się i znajduje pracę jako organistka. Znajduje też adoratora. Niestety sielanka jest brutalnie przerwana przez pojawiającego się tajemniczego, widmowego mężczyznę oraz powracające stany dziwnego oderwania się od świata objawiającego się tym, że Mary nie słyszy co się wokół niej dzieje, a sama pozostaje niezauważona. Jak się można domyślać, to dopiero początek koszmaru.

Pod pewnymi względami film ten to klasyka, głównie chodzi tu o pewne zagranie fabularne, oryginalne jak na czas powstania filmu, a które do dziś się od czasu do czasu pojawia i nie tylko w horrorach, przykładem może być „Czysta formalność” Tornatore z Polańskim i Depardieu w rolach głównych. Jest to najważniejszy powód dlaczego ktoś, nawet nie zainteresowany horrorem, powinien po ów obraz sięgnąć. Pod pozostałymi względami produkcja pozostaje po prostu udanym horrorem, posiada mroczny nastrój, który może współczesnemu widzowi włosów na karku nie zjeży, ale dalej posiada swą siłę. Nie ma co jednak ukrywać, że film się mocno zestarzał i pod żadnym względem nie zachwyca. Dodatkowo dźwięki dialogów są cicho nagrane, przez co można mieć w kilku scenach drobne problemy ze zrozumieniem niektórych kwestii. Ciekawostką jest fakt, że widmowego pana zagrał sam reżyser i ponoć wzbudzał swoim pojawieniem się sporo strachu w ludziach, którzy go widzieli. Muzycznie film prezentuje się raczej słabo, choć na uwagę zasługują partie organowe. Największym plusem jest nieco surrealistyczny finał produkcji.





Tytuł oryginalny: Seddok, l'erede di Satana
Tytuł anglojęzyczny: Atom Age Vampire
Tytuł polski: Wampir atomowego wieku
Reżyseria: Anton Giulio Majano
Scenariusz: Alberto Bevilacqua, Anton Giulio Majano
Muzyka: Armando Trovajoli
Kraje: Włochy, Francja
Rok produkcji: 1962
Gatunek: horror (szalony naukowiec)

Szalony naukowiec, potwór, piękna (w zamierzeniu twórców) niewiasta, odważny młodzieniec. Jest to kilka, jakże częstych, części układanki, która w setkach sekwencji gościła w świecie celuloidowej grozy, aż stała się całkowicie trywialna, a tym samym jej zdolność zaskakiwania zmalała do minimum. Wychodząc od niezbyt poczciwego dra Frankensteina niemal wszyscy horrorowi naukowcy mają w głębokim poważaniu prawa natury i bezbożnie ingerują w jej zasady działania, czym zdobywają sobie uznanie takich ludzi, jak ja, uznanie, niestety, niepodzielane przez resztę postaci im towarzyszącym w filmach. Również "Atom Age Vampire" posiada takowego człowieka nauki, a nawet bez obaw można go nazwać człowiekiem czynu. Szkoda jednak, iż już w latach swego powstania ów film nie porażał oryginalnością i skierowany był raczej do mniej wybrednego widza horrorów.

Opowiada on historię sławnej kobiety, która miała nieszczęście zniszczyć sobie część twarzy w wypadku samochodowym. Lekarze nie dają jej szans na powrót do pierwotnego stanu, rezultatem czego jest jej ograniczona chęć wychodzenia do świata zewnętrznego. Traci również dobre kontakty z ukochanym, który bynajmniej z jej życia oczywiście nie zniknie. Tutaj jednak wszelkie psychologiczne inklinacje, które mogłyby pojawić się za sprawą traumy bohaterki zostały bezlitośnie i bezbłędnie wycięte ze scenariusza, wynikiem czego trafiamy na niezbyt towarzyskiego naukowca, opracowującego metodę regenerowania zniszczonej tkanki. Jak można przypuszczać natrafia na niego również nasza bohaterka i tak zaczyna się jej proces leczenia. Pan naukowiec darzy ją przy tym sporą, dodatkowo wciąż rosnącą, sympatią, która z kolei wzbudza zazdrość jego asystentki. I tym razem, ponownie, wszelkie psychologiczne aspekty takiego trójkąta są nieobecne, w końcu ten film ma straszyć a nie wzbudzać refleksje. I tak sobie wszyscy żyją nie do końca w zgodzie, gdy pojawia się pewien problem. Okazuje się bowiem, iż wyniki eksperymentu nie są trwałe, a żeby efekt trwał potrzeba więcej młodych kobiet. Naukowiec zmienia się więc w krwiożerczą bestię i rusza na łowy...

Niestety za daleko jego myśliwska podróż nie prowadzi. Produkcja ta jest bardzo kameralna i oprócz domu naukowca zwiedzimy tylko kilka ulic, zapewne i tak nieopodal jego lokum. Wspominałem, że film miast wzbudzać refleksje widza zamierza straszyć. Niestety, rozczarowująco mało, jak na próby spełnienia takiego zamierzenia, odbywa się podczas jego trwania polowań na białogłowe. Myśliwskie wypady monstrualnego naukowca zostały w większości zastąpione czerstwymi dialogami, które czasem starają się naśladować naukowy żargon. Przez to sceny w tej włosko-francuskiej produkcji są zdecydowanie bardziej nużące niż twórcom zapewne przyszło do głowy, gdy padał ostatni klaps na planie. Obraz Majano niestety w dużej mierze nie może się również początkowo zdecydować, czy ma zamiar być odzwierciedleniem płytko ukazanego dramatu bohaterów, który tutaj jest pokazywany pod kątem trzymania widza w napięciu, jednakowoż bez prób zainteresowania go problemami natury umysłowej, czy też może horrorem z bestią mordującą ludzi. Pod koniec jesteśmy już pewni, że decyzja brzmi: horror. Szkoda tylko, iż następuje ona tak późno, że już mało kogo jest w stanie zainteresować. Przez większą część czasu bowiem, akcja posuwa się niemiłosiernie wolno, a że wszystko co przedstawia jest pozbawione jakiejkolwiek głębi, to nie jest w stanie zainteresować nas niemalże niczym. Całe szczęście, iż w finale wszystko odrobinę przyspiesza, dzięki czemu co najwyżej grozi nam podczas seansu drzemka, a nie głęboki sen.

Nie jest to jednak produkcja całkowicie i bezbrzeżnie wypełniona nieprzebranym zbiorem wad. Do plusów zaliczyć trzeba sceny przemiany naukowca w monstrum, które mimo swej prostoty okazują się zaskakująco udane i trzymają w napięciu nawet bardziej niż skradanie się do "niewinnej i pięknej" kobiety pod osłoną nocy. Niewątpliwą zaletą filmu jest też kreacja aktorska Alberto Lupo w roli niezbyt stabilnego zarówno psychicznie, jak i fizycznie, naukowca. Jest w nim coś złowieszczego i złowrogiego, może nie na miarę najlepszych popisów Vincenta Price'a czy legendarnego Beli Lugosi, lecz wciąż bardzo mocno umilającego obcowanie z tym zbyt nijakim jak na horror filmem.

To wszystko też skąpane jest w charakterystycznym klimacie starych produkcji filmowych, dzięki któremu każdy fan starszych straszaków nie uzna czasu spędzonego przy tym obrazie za czas bezapelacyjnie stracony. Analogicznie, miłośnicy kina nowoczesnego zostaną od tej niezbyt już świeżej produkcji odepchnięci z siłą zdecydowanie większą niż moc naukowco-potwora grasującego w filmie.

Reasumując. "Atom Age Vampire" jest nużącym i rozczarowującym filmem, który zdzierżyć będą w stanie jedynie fani starszych produkcji grozy. Nawet udana kreacja Lupo i scena transformacji nie ratują wampira atomowego wieku przed uznaniem produkcji za słabą.

Powyższa recenzja została napisana dla portalu: HorrorMania.





Tytuł oryginalny: Creature from the Haunted Sea
Tytuł polski: Potwór z nawiedzonego morza
Reżyseria: Roger Corman
Scenariusz: Charles B. Griffith
Zdjęcia: Jacques R. Marquette
Muzyka: Fred Katz
Rok: 1961
Czas trwania: 63 min.
Gatunek: komedia, horror (monster movie), kryminał

Fabuła opowiada o załodze statku, która przewozi skarb z Kuby, z Kubańczykami na pokładzie, na którym jest też szpieg. Załoga wpada na genialny pomysł wymordowania wszystkich i zrzucenia winy na morskiego potwora. Pech chce, że taki potwór naprawdę istnieje.

Zacznę od plusów filmu: momentami jest śmieszny.

Opis dokładniejszy: Wstęp to animowana wstawka, postaci to parodie ludzi. Fajtłapowaty tajny agent, mężczyzna imitujący głosem wszystkie zwierzęta, a w tle rewolucja i kubański skarb. Zdjęcia i wykonanie to kino klasy B (C? Z?) w swoim „najlepszym” stylu. Tytułowy stwór jest tak sztuczny i śmiesznie wyglądający, że dopełnia prześmiewczego charakteru filmu, w którym w ujęciach morza widać brzeg jeziora. Obraz jest momentami śmieszny z założenia, widać w nim bowiem silne znamiona parodystyczne, momentami wynikające z błędów, niedopatrzeń i braków budżetowych oraz pozbawionej często sensu fabuły.

Film polecany TYLKO dla miłośników kina klasy B, jeśli z radością ktoś ogląda produkcje Eda Wooda czy „Robot Monster” to „Potwór z nawiedzonego (bądź przeklętego wg Polonia 1) morza” okaże się miłą rozrywką. Inni będą mieli wielki kłopot z dotrwaniem do napisów końcowych. Poniżej bohaterowie z potworem w tle.


sobota, 4 lipca 2009

Szpieg Sorge, reż. Masahiro Shinoda, 2003 r.


Tytuł oryginalny: スパイ・ゾルゲ (Spy Sorge )
Tytuł polski: Szpieg Sorge (film w Polsce niewydany)

Reżyseria: Masahiro Shinoda
Scenariusz: Masahiro Shinoda, Robert Mandy
Zdjęcia: Tatsuo Suzuki
Muzyka: Shinichirô Ikebe
Kraj: Japonia
Rok: 2003
Czas: 182 min.
Gatunek: dramat, szpiegowski, wojenny

Występują: Iain Glen, Masahiro Motoki, Toshiya Nagasawa, Ulrich Mühe, Catherine H. Flemming, Armin Marewski, Riona Hazuki, Koyuki i inni.


http://www.noircafe.pl/szpieg-sorge/

.

wtorek, 12 maja 2009

Wolny post

Blog ruszy prawdopodobnie pod koniec czerwca.

Skupi się na kinie ambitnym, niszowym, japońskim, starym, czasem wysokobudżetowym.