niedziela, 1 sierpnia 2010

Control, Tim Hunter - 2004

Tytuł oryginalny:
Control

Tytuł polski:
Control

Reżyseria: Tim Hunter
W rolach głównych: Ray Liotta, Willem Dafoe, Michelle Rodriguez
Rok produkcji: 2004
Czas trwania: 95 min.

Po dłuższym niebycie na filmowym blogu postanowiłem napisać słów kilka o produkcji, która wzbudziła we mnie mieszane odczucia. Nie jest to klasyczna recenzja, pojawia się w niej dużo spoilerów, więc jeśli ktoś nie chce znać ważniejszych scen z filmu, to nie powinien czytać tego, co znajduje się poniżej.

Oto, zdawałoby się, wzięto na warsztat ambitny pomysł, znany nam wszystkim już z "Mechanicznej pomarańczy" (zarówno książki, jak i filmu), po czym przedstawiono go efektowniej, prościej i ze strzelaninami, czyli po amerykańsku. Fabuła prezentuje się następująco: w osobie bohatera umieszczono brutalnego mordercę skazanego na śmierć (w tej roli Ray Liotta), którego egzekucja jest jedynie spektaklem, a on sam staje się obiektem testowym lekarza (w tej roli świetny Willem Dafoe). Badania mają pozbawić go agresji, mają wzbudzić wyrzuty sumienia, mają nauczyć go odróżniać dobro od zła i na odwrót. Pominę wydarzenia z pierwszego etapu leczenia i tym samym ok. 40% produkcji, gdyż nie mają tak bezpośredniego związku z moimi odczuciami po zakończonym seansie, jak to, co ma miejsce później.

Drugim etapem leczenia jest obserwacja w normalnych warunkach (zwykłe życie, jeśli takowe istnieje), podczas egzystowania w miejskim kotle nasz bohater zakochuje się z wzajemnością w niejakiej Teresie (w tej roli Michelle Rodriguez, jedna z niedocenianych aktorek). Fabuła jest przy tym prosta, ci którzy są źli, są źli, a dobrzy są dobrzy. Nie ma odcieni szarości, w końcu amerykański widz mógłby się pogubić, zresztą zjadacz popkulturowej papki nie tylko amerykański również. Jedyne skomplikowanie charakteru uświadczymy w dwójce: morderca, który się nawraca (ale miał ciężkie dzieciństwo, ojciec zabił matkę na jego oczach etc. - skoro ma być bohaterem trzeba go jakoś usprawiedliwić), lekarz, który rozwodzi się właśnie z żoną, ma z rzadka wybuchy agresji, kochankę, jego działania medyczne nie poddają się łatwej ocenie moralnej (ale przeżył tragiczną śmierć dziecka, depresję, drugi bohater też musi mieć usprawiedliwienie - ach, ten schematyzm). Reszta postaci prędzej czy później pokaże się, jako dobra lub zła i nie ma żadnych wątpliwości, jak ich ocenić, dzięki temu nie mają wzbudzać zbyt wielkiego zainteresowania i nie odciągną naszej uwagi od głównych bohaterów, a posłużą, jako narzędzia do ich charakteryzacji, czyli wszystko, zdawałoby się, jest w naturalnym porządku.

Główny wątek skupia się na naszym mordercy, który odkrywa trzy mądrości:
1. mechaniczno-pomarańczową mądrość, że społeczeństwo nie jest przygotowane na jednostki dobre;
2. że przeszłość (i to głównie ta niechciana) się za człowiekiem ciągnie, co też jest mechaniczne i pomarańczowe, ale tutaj raczej stanowi pretekst do kilku strzelanin i trupów, a na dodatek podciągamy to pod nr 1;
3. że warto jednak zrobić coś dobrego, gdyż lepiej się wtedy żyje, ale (ALE!) żeby to poczuć nie można być dobrym, a spotykać tylko zło (wynik byłby stricte mechaniczno-pomarańczowy), trzeba na swej drodze spotkać dobro, tylko przez kontrast można przecież odróżnić zło.

Więc doktor staje się dobrem dla mordercy, a morderca dobrem dla doktora. Każdy z nich ma jeszcze dodatkowe dobro. Doktor ma żonę (100% dobra kobieta), utrzymuje z nią kontakt, w końcu też rozwód nie dojdzie do skutku (doktor i jego żona uświadczą happy endu jako jedyni). Żeby oczywiście widz nie czuł wyrzutów sumienia z powodu odrzucenia młodej, ponętnej nowej partnerki doktora, z jego kochanki zrobiono pod koniec ambitną sukę (przepraszam za wyrażenie), która związana jest z doktorem tylko dla własnych korzyści i nie zawaha się go sprzedać.

(Były) Morderca ma tymczasem Teresę. To dzięki niej w dużej mierze pozna dobro tego świata. Polemizowałbym z tym dobrem, gdyż sztampowość postaci każe wątpić w ich realne istnienie, nie wiem, czy w prawdziwym życiu napotkałby takowe, choć życie jest nieprzewidywalne i trzeba mieć nadzieję, że tak (przynajmniej w części tak dobre). Teresa jest osobą, która miała wcześniej w życiu pecha (miłość do bohatera też nie jest wielkim szczęściem), ale się podniosła i z energią oraz konsekwencją zaczyna wszystko w nim układać. Tak samo, jak w przypadku innych postaci poza męską dwójką jest raczej jednowymiarowa, choć nie wzbudza tym negatywnego wrażenia. Jest mądra, sprytna, ambitna (lecz nie ambitna negatywnie, jak kochanka doktora), tolerancyjna pozytywnie*, miła, nie pije, nie pali, jest śliczna i uczy się aby dostać się na uniwersytet i nie być nikim (właściwie to chyba mój ideał stworzyli niechcący w tym filmie, zarówno pod względem charakteru, jak i wyglądu). Jest więc w stu procentach osobą dobrą, jak pisałem, żadnych odcieni szarości. Paradoksalnie, właśnie poprzez jej szablonowość, wycinkowość poznawanego życia (nie znamy jej przeszłości ani przyszłość, obie jednak, mają silne znamiona tragedii, choć przyszłość rysuje nieco jaśniejsze barwy) i jej zredukowanie fabularne do narzędzia, za pomocą którego morderca poznaje to, co dobre, okazuje się ona najbardziej poruszającą postacią w filmie. Nie dość, że wcześniej miała, używając eufemizmu, pecha, teraz jeszcze nie ma szczęścia i nie wiemy czy jakieś spotka. Jej nowa miłość, czyli nasz bohater, ginie na koniec filmu, zostawiając ją samą. Mimo że jego śmierć ma zapewne wzmóc tylko jego tragedię (ewentualnie także tragedię i ostateczną przemianę doktora), wzmaga tragedię jej osoby. Jego śmierć, mimo nawrócenia (jak się okazuje z własnej woli, a nie farmakologicznego, jak wydaje się przez większość filmu, więc kolejne niejasności moralne jego przypadku ponownie odsuwamy) można wytłumaczyć zachowaniem równowagi. Zabijał, został skazany, żył na kredyt, w końcu jednak ginie (można tu wysnuć paralelę z doktorem: doktor wyłonił się z dobra/życia i po poznaniu zła/śmierci (niezupełnego: mordercy, leki, ale żona, szlachetne chęci), wraca do poprzedniego stanu. Podobnie, choć w innym ułożeniu, morderca: po wyłonieniu się ze zła/śmierci (nie zanurzył się tam z własnej woli) przechodzi przez epizod dobra/życia (niezupełnego: Teresa, lekarz (nie od początku), pogodzenie się z sumieniem, ale zabójcy i zemsta z przeszłości, źli szefowie lekarza, którzy chcą go usunąć) i kończy w źle/śmierci (nie z własnej woli)). Tymczasem nie można wytłumaczyć w żaden logiczny (wg logiki filmowej) sposób tragedii Teresy, co na tle wszystkich mniej lub bardziej jasno wytłumaczalnych złych doświadczeń innych postaci, dodatkowo wywołuje silniejsze doznanie spotykających ją nieszczęść. Tak jakby na koniec wszyscy o niej zapomnieli (łącznie z twórcami filmu) i z pustki zapada w kolejną pustkę. Wydaje się, że jest nadzieja, w końcu uczy się, ma plany etc. Nadzieja jednak nie jest w tym przypadku żywa, ponieważ w filmie, ci którzy kończą źle, kończą źle, a ci którzy kończą dobrze (doktor i żona), kończą dobrze, nie ma niedopowiedzeń. Teresa jest jedyną osobą, która nie ma ani happy endu, ani sad endu, co tym bardziej stawia ja w pozycji osoby pokrzywdzonej, niedookreślenie jej losu jest bardziej frustrujące niż nawet najgorsze, rozwikłujące jej wątek możliwości, które można było w jej przypadku zastosować. Brak finału jej wątku pozbawia jej postać nadziei poprzez kontrast z finałami innych. Jeśli ktoś ma nadzieję, na lepsze jutro (doktor) to jest to jasno wyrażone, w jej przypadku brak jest tego wyrażenia, zawieszona zostaje ona w filmowej próżni.

Jest to podobna sytuacja, jak w filmie Takeshiego Kitano pt. "Lalki", gdzie wśród przejaskrawionych wręcz tragedii, które mnożą się wokół widza, największą staje się epizodyczna historia kobiety, która czeka na ukochanego pogrążona w smutku (ale i cierpliwości), po czym on do niej faktycznie przychodzi (jeden z bohaterów, który postanawia się nawrócić, kolejna analogia z "Control"), a następnie ginie. Ona o jego śmierci jednak nic nie wie, przychodzi więc na zwyczajowe miejsce spotkań by znów na niego czekać. I tak pozostaje, w stanie smutnego oczekiwania, tym razem tym tragiczniejszego, że skazanego na porażkę (a nawet potrójnie tragicznego, gdyż ona o tej przesądzonej porażce nie wie) i bez ostatecznego wyjaśnienia dalszego losu. Mimo iż jej tragedia jest nieporównywalnie większa niż Teresy to mają one wiele cech wspólnych, pod względem przedstawienia w dziele filmowym (wycinkowość, użycie do charakteryzacji innej osoby, niewyjaśnienie ostatecznego losu), wydaje się jednak, że Kitano był bardziej świadom co czyni ze swoją bohaterką.

Tak więc, "Control" oceniam jako film co najwyżej średni (szczególnie w porównaniu do "Mechanicznej pomarańczy”), lecz poprzez szablony i schematy wyłania się, jak sądzę, nie do końca zaplanowana tragedia, która potrafi poruszyć. To, o czym, zdaje się, twórcy zapomnieli, że stworzyli, i czego nie dokończyli (gdyż nie miało wpływu na główną oś fabularną) stało się największą siłą filmu. Rację widać ma Slavoj Żiżek, gdy mówi, iż najgroźniejsze są nieznane znane.

[Zdaję sobie sprawę, że nie jest to właściwie recenzja i nie oceniam tutaj aktorów, muzyki, pracy kamery etc., lecz chciałem tylko skupić się na wrażeniu wywołanym przez ten film.]

*Tolerancja negatywna: toleruję kogoś, bo nie chcę kłótni, ale wiem, że jestem lepszy, po prostu tego kogoś znoszę dla utrzymania względnego spokoju. Pozytywna to toleruję, bo wiem, że od innych mogę się czegoś nauczyć i/lub spojrzeć na pewne sprawy z szerszej/odmiennej perspektywy i traktuję ich na równych prawach niezależnie od odmienności poglądów, przekonań etc.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz