poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Inception, 2010 / Expendables, 2010

x

Tytuł: Inception

Tytuł polski: Incepcja

 

Reżyseria i scenariusz: Christopher Nolan

USA/Wielka Brytania, 2010

 

Występują: Leonardo DiCaprio, Ellen Page, Joseph Gordon-Levitt, Cillian Murphy, Ken Watanabe.

 

Brak czasu zmobilizował mnie do powrotu do formuły ‘krótkiego spięcia’ i skróconego pisania o kilku pozycjach w jednym poście. Tę odsłonę poświęcam dwóm ostatnim wizytom w kinie.

 

„Incepcji” Nolana poświęcono już wiele czasu niemal wszędzie, gdzie tylko pisze czy mówi się o filmach, zwykle chwaląc tę produkcję i przyznając jej wysokie noty. Uważam przez to, że kolejne omawianie obrazu jest robieniem mu przysługi, może nawet nazbyt wielkiej, gdyż w moim odczuciu „Incepcja” jest, że użyję trywialnego określenia, po prostu przereklamowana. I przeceniana. Dlatego też postaram się jak najkrócej sformułować swoje odczucia względem tego filmu. Wymiennie stosuję przy tym nazwiska aktorów i postaci filmowych, ufając, iż czytelnik zorientuje się bez problemów o kim w danej chwili mówię, swoje myśli układam w pracy bez dostępu do Internetu.

 

Zakładam też teraz, że do momentu wejścia w sen Ciliana Murphy'ego akcja rozgrywa się w świecie realnym, choć nie uważam by to założenie miało prawdziwą rację bytu, poniżej wyjaśniam dlaczego.

 

Incepcja nie mogła się udać, gdyż w momencie gdy podmiot śniący dowiaduje się, że jest we śnie, zgodnie z psychoanalizą Freuda, nie może zetknąć się z traumą. Nie jest w stanie nie tylko jej spotkać (dodatkowo wiedząc, że jest we śnie, nie miałby powodu by w nią uwierzyć), może również kontrolować sen, oddalając się od traumy. Mówiąc słowami McGowana rozwijającego myśl Lacana, dotyczącą świadomego śnienia: "[...] kiedy widzimy, że sprawy zmierzają ku traumie, nieuchronnie odwracamy się od niej"(Realne spojrzenie, s. 34). Dlatego we śnie jedyną możliwością zetknięcia z sytuacją traumatyczną jest bycie podmiotem śniącym niewiedzącym o swoim stanie. W momencie, gdy Cobb informuje swój cel o pozycji śniącego, nie ma możliwości by ten zetknął się z traumatycznym problemem relacji z ojcem. Nawet jeśli wydaje mu się, że znajduje się w śnie innej osoby, wtedy tym bardziej nie ma pewności, czy to, co widzi nie jest sennym majakiem umysłu drugiej osoby (mimo, że na poziomie świadomości jest teoretycznie przekonany przez Cobba, że w te wizje należy wierzyć, podświadoma wiedza o przebywaniu w stanie snu nie pozwoli mu uwierzyć). Gdy jest we śnie, i wie o tym, nie ma powodu by wierzyć w cokolwiek, czego doświadcza. Konkluzją jest myśl, że postać grana przez Murphy'ego nie powinna, zakładając, że Freud i Lacan mają rację, spotkać się z traumą relacji z ojcem. Lub przyjmując inne słowa Freuda, nawet jeśli we śnie pojawia się myśl implikująca wątpliwość podmiotu co, do stanu w jakim się znajduje (myśl: to tylko sen), podmiot wciąż nie może sprawować świadomej kontroli nad snem, jest to tylko degradacja poprzednich przeżyć i umożliwienie tolerancji nowych. "Myśl ta służy uśpieniu czujności pewnej instancji, która w danej chwili miałaby wszelkie powody, by się obudzić i zabronić kontynuowania snu" (Freud). Wtedy cel Cobba nawet po uzyskaniu informacji, że znajduje się w śnie, przyjmuje to jako ulgę wyjaśniającą poprzednie wydarzenia i łatwiej może znieść kolejne wytwory śniącego umysłu. Może się tak dziać jednak z dwóch przyczyn: 

 

1. wiem, że może dochodzić do dziwnych wydarzeń, bo wiem, że wszystko to jest snem, więc nie mam powodu wierzyć w realność niczego, co widzę.

2. myśl "to tylko sen" staje się kolejnym elementem samego snu pozwalającym przetrwać pewien kryzys świata sennego (rozwój dziwnych wydarzeń, które, wg filmu, mogą zdradzić podmiotowi swoją nieprawdziwość), wtedy wszystko nadal pozostaje w ramach snu. 

 

Jednak jeśli założenie 1. jest prawdziwe, to jak pisałem wcześniej, incepcja nie ma prawa się udać, a podmiot nie zetknie się z traumą, nawet sztucznie mu postawioną, w decydującej chwili wycofa się. Jeśli założenie drugie jest prawdziwe, to tak naprawdę wszyscy w momencie wejścia w świat snu nie powinni być świadomi swej pozycji (wtedy film staje się wyrazicielem perwersyjnej chęci: chciałbym móc być we śnie i jednocześnie być świadom snu i sprawować nad nim kontrolę (pojawia się tu jedna z podstawowych ludzkich żądz: żądza sprawowania kontroli), co jest tylko filmową zabawą nie mającą żadnego związku ze stanem rzeczywistym, pozafilmowym), na wzór osób śpiących u chemika (wszyscy wiedzą, że weszli w świat snu, ale po wejściu jest dla nich realny).

 

Dlaczego Murphy w ogóle ma w którymś momencie snu dowiedzieć się (niezamierzenie przez Cobba i jego ludzi), że śni? Logika filmu, wyrażona przez samego Cobba, zakłada, że we śnie zawsze przyjmujemy wszystko za prawdę niezależnie, co widzimy. Dlaczego wydarzenia ze snu (spadający samochód), mają w ogóle wpływać na głębsze warstwy snu? Nie mają one oparcia w rzeczywistości, więc zjawisko spadania we śnie nie ma podstaw fizycznego zniekształcania świata sennego o poziom niższego. Jedynie poprzez podświadomość śniących, lecz skoro architekt panuje nad snem i może naginać jego fizykę do własnej woli, dlaczego nie może utrzymać świata sennego bez zniekształceń skoro nad wszystkim sprawuje władze? Skoro Eames mógł wyśnić sobie wielką spluwę, mówiąc nie bójmy się śnić z rozmachem, dlaczego nie mógł wyśnić sobie, że jest kuloodporny? Skoro mogą mieć w sennym samochodzie, senne butle z tlenem (wyśnione w ramach przygotowania do misji), dlaczego nie mogą wyśnić sobie, że oddychają pod wodą? Lub, że w sennej wodzie można oddychać jeśli nie chcą ingerować w swoje ciała. Te zarzuty tyczą się tego, że film o śnie powinien być albo bardziej groteskowy/surrealistyczny i odważny (załamywać rzeczywistość, czyż sny muszą być realne, skoro i tak podmiot śniący we wszystko uwierzy? A skoro podmiot dowiaduje się o śnie zawsze po tym jak śnił, to czyż nawet przy zachowaniu realizmu po przebudzeniu nie powinien, wg logiki filmu, wiedzieć, że śnił?) lub bardziej oniryczny i schizofreniczny. Powinien popychać granice. To, co utrzymujemy to film a'la James Bond, w którym podróże po różnych miejscach geograficznych, zostały zastąpione podróżami po różnych warstwach snów z dodatkiem bijatyki bez grawitacji. Z zimowych gór, do ulicznych strzelanin przez ekskluzywny hotel. Film w zupełnie nie śni z rozmachem.

 

Jedyną możliwością wyjaśnienia filmu, jest uznanie, że całość, od pierwszej do ostatniej minuty, była sennym majakiem Cobba (lub kogokolwiek innego), który potrafił w swym "realnym" świecie wyśnić dla siebie Ariadnę.

Tytuł: Expendables

Tytuł polski: Niezniszczalni

 

Reżyseria i scenariusz: Sylvester Stallone

USA, 2010

 

Występują: Sylvester Stallone, Jason Statham, Jet Li, Dolph Lundgren, Eric Roberts, David Zayas, Giselle Itte, Mickey Rourke, Steve Austin, Randy Couture, Aaron Aquilera, Bruce Willis, Arnold Schwarzenegger

 

W przeciwieństwie do produkcji Nolana, obraz Stallone’a w ogóle nie próbuje być ambitnym sposobem na strzelaniny i szpiegowanie. Właściwie szpiegowania tu jak na lekarstwo, za to strzelanin i mordobicia mnóstwo. Oto supertwardziele minionych lat powracają by pokazać, jak kino akcji powinno wyglądać.

 

Od razu trzeba powiedzieć, iż film skierowany jest do osób, które pałają niesłabnącą miłością do kina akcji lat 1980. Jeśli wciąż świetnie potrafisz bawić się na „Commando”, „Cobrze” czy trzeciej części „Życzenia śmierci” oraz im podobnych, to nowa produkcja Sly’a nie powinna Cię zawieść.

 

Film posiada wszystkie parafernalia, jakie wymagane są w tego typu kinie. Mnóstwo strzelania i walk wręcz, starych wyjadaczy kina akcji, niezbyt ambitne dialogi z wieloma ironiczno-kiczowatymi zdaniami, fabułę, która sprawuje funkcję uzasadnienia kolejnych scen akcji, ogromną ilość mięsa armatniego, dużo wybuchów i scen pokazujących, że ekipa „Niezniszczalnych” nie jest po prostu twarda, a jest ultratwarda. Nawet film jest zawieszony pod wieloma względami w tematyce teraźniejszości (jak przystało na dobre kino akcji), mimo że jego fabuła w większości rozgrywa się w jakimś małym latynoskim kraju, który nawet naprawdę nie istnieje, gdzie bohaterowie organizują ćwiczenia strzeleckie z udziałem miejscowej armii, jako ruchomych celów. Jest nawiązanie do, będącej od dłuższego czasu popularnej gdzieniegdzie myśli, że zło tego świata (pieniądz, hedonizm, brak honoru, utrata wartości) przychodzi z Ameryki, są humanitarne wartości pod postacią jedynej ważnej postaci kobiecej i rozrzewnienia Rourke’a, melancholijne poszukiwanie wyższych wartości w świecie ogarniętym ciągłą wojną, ale i tak wszystko ulega, jakżeby inaczej, zapomnieniu, gdy wielkie spluwy pojawiają się na ekranie a budynki i ludzie rozpadają się w drobny mak, gdy czasem ktoś strzeli „za nisko”. W tym momencie przypomina mi się „Życzenie śmierci 4”, gdzie twórcy starają się wyeksponować temat różnorakich zagrożeń związanych z narkotykami (szczególnie ich wpływu na dzieci, przedawkowań, sprzedawania siebie i kradzieży by zdobyć kokainę czy inne środki etc.), lecz kto pamięta o nastolatkach narkotyzujących się w brudnych alejkach czy ciemnych uliczkach, gdy Bronson biega z wielką giwerą rozwalając członków trzech mafii od najniższego do najwyższego szczebla?

 

Nie da się przy tym ukryć, iż film Stallone’a posiada sporo wad, udramatyzowanie akcji praktycznie nie istnieje, skaczemy od jednej sceny do drugiej z przerwami na krótkie dialogi i ironiczne komentarze, montaż jest czasem zbyt chaotyczny, sztucznie dynamizujący akcję, kamera momentami pojawia się zbyt blisko scen walk (szczególnie podczas pojedynku Li vs. Lundgren), większość postaci to jednowymiarowe pionki, które mają po jednej/dwu wypowiedziach (światło skierowane jest na, kolejno, Jasona Stathama, Sylvestra Stallone’a, Jeta Li, Dolpha Lundgrena), ale wszystko to jest do zaakceptowania w tego typu, czysto rozrywkowej, produkcji. Choć może nie wszystko, bardzo irytowało mnie pojawienie się komputerowej krwi. Jest to bardzo nie w stylu lat 1980. Ostatecznie jednak i to da się przeboleć.

 

Kino, jako medium, jest męskie (co poświadcza wielu teoretyków kina) i film Stallone’a doskonale to pokazuje, w bardzo prosty i dający sporo rozrywki sposób. „Niezniszczalni” są filmem, który nie ma ambicji bycia czymś więcej ponad ukłon w stronę miłośników starej szkoły kina akcji, z próbą wykorzystania pewnych udogodnień dzisiejszej techniki. Same zapowiedzi i aktorzy świadczą o tym, jakie jest to kino i ostatecznie otrzymujemy to, co nam obiecano, więc każdy z pewnością wie, czego się spodziewać i może zdecydować, czy jest to produkcja dla niego. Ja mam tymczasem nadzieję, że wersja reżyserska (jeśli wyciętego materiału nie wyrzucono) zostanie wydana na DVD, część druga pojawi się wkrótce, Li znów zawalczy z Lundgrenem, Arnold pojawi się na dłużej, a Van Damme zrobi szpagat w powietrzu (choć to może być już dla niego zbyt wiele).

2 komentarze:

  1. Ja tam siedzę póki co w latach 50tych, czasem 30tych, a i do 70tych skocze...

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne lata, ja ostatnio przejrzałem (często ponownie) kino akcji lat 1980, filmografię Luisa Bunuela i powracam do spaghetti westernów, z planem bliższego przyjrzenia się włoskiemu neorealizmowi w najbliższym czasie.

    OdpowiedzUsuń