niedziela, 8 stycznia 2017

Port of Call (Ta xue xun Mei, Philip Yung, 2015) - wersja skrócona.

Port of Call
Ta xue xun Mei

Nadszedł czas na kolejny film z Hongkongu na blogu, tym razem przyjrzymy się ciężkiemu życiu i śmierci młodej dziewczyny w Port of Call (Ta xue xun Mei*, Weng Ziguang**, 2015). Tytuł produkcji dosłownie znaczy „Chodząc po krwi, szukając śliw”, co jest parafrazą chińskiego przysłowia „Chodząc po śniegu, szukając śliw”; kwitnące śliwy są symbolem wytrwałości, często pochodzącej z ciężkich warunków (vide śnieg) oraz symbolizują nadzieję, wskazując na odrodzenie się śliw po zimie. Mei to także imię zamordowanej w filmie dziewczyny, więc tytuł w tym kontekście nabiera także znaczenia Chodząc po krwi, szukając Mei – obie wersje są oczywiście jak najbardziej stosowne.

Akcja Port of Call rozwija się zarówno w retrospekcjach, jak i w czasie teraźniejszym. Retrospekcje skupiają się na Wang Jiamei, nazywanej przez wszystkich Mei i wprowadzonym nieco później kierowcy dostawczej furgonetki – młodym, otyłym Tingu Chi-chungu. Akcja w teraźniejszości w centrum umieszcza toczące się śledztwo w sprawie śmierci Mei, prowadzone przez detektywa-rozwodnika Chonga. Film podzielony został dodatkowo na 4 rozdziały: Szukając Mei, Samotna osoba, Bolesne kroki oraz Pokój z widokiem, na przestrzeni których przedstawione zostają losy dziewczyny oraz próba zrozumienia przyczyn jej śmierci.
Jak może sugerować oryginalny tytuł, ambicje kryminalne nie są tu główną motywacją twórców, stąd też Port of Call nie tylko nie oferuje zbyt wielkiego suspensu, lecz także bardzo wcześnie ujawnia tożsamość sprawcy zabójstwa. Zamiast tego Ziguang decyduje się zajrzeć w głąb tragicznych postaci, z których wszystkie – łącznie z mordercą – okazują się być godne współczucia. Młodziutka Mei – podobnie jak śliwa, od której pochodzi jej imię – pochodzi z surowego otoczenia. Do Hongkongu przyjechała z Chin, pochodzi z biednej rodziny, ma wyraźne trudności z aklimatyzacją, podkreślane akcentem i trudnością w przejściu z mandaryńskiego (oficjalnego języka w Chinach) do kantońskiego (oficjalnego języka w Hongkongu). Mei postanawia z całych sił ścigać marzenia zostania gwiazdą, lecz zamiast kariera modelki szybko okazuje się poza jej zasięgiem. Zamiast świetlanej przyszłości, zmuszona jest do wykonywania nędznych prac: wpierw staje się dziewczyną nagabującą kobiety na ulicy w celu zapisów do agencji dla modelek, później pracuje w McDonaldzie. W poszukiwaniu umykających pieniędzy i lżejszego życia chwyta się tego, co wydaje jej się być ostatnią szansą na przetrwanie: prostytucji.
Produkcja przedstawia świat współczesnego Hongkongu jako świat pełen pogoni za materialnymi korzyściami, do cna merkantylistyczny. Miłość jest tu kłamstwem, nadzieja zdaje się umierać każdego dnia, ludzie zajęci są udawaniem miłych i duszeniem wewnątrz swoich słabości, któr okazjonalnie wybuchają kolejnymi tragediami. Na przykładzie Mei i szczególnie Chi-chunga Ziguang stopniowo kieruje się w stronę filmowego nihilizmu, dotykając go najpełniej w przedfinalnych scenach w sądzie i w więzieniu, kiedy ostatecznie widz dowiaduje się o motywacjach stojących za śmiercią Mei. Śmiercią, która była być może najlepszym, co przytrafiło jej się w życiu. Śmierci, w której paradoksalnie stała się równocześnie czymś więcej niż bezimiennym obiektem, jak też i kupą mięsa, tak podobnego do innych zwierząt.

Śliwa jednak jest także symbolem nadziei, stąd Port of Call nie przedstawia skrajnie pesymistycznego obrazu społeczeństwa. Mimo pełnego przemocy środowiska, z jakim na co dzień się styka Chong okazuje się być raczej optymistyczną osobą; na przestrzeni filmu będzie mu coraz trudniej zachować dobry humor, lecz ostatnie scena na nowo przywracają nadzieję w ponury świat Port of Call.
Inspiracją do stworzenia opowieści o Mei był artykuł w gazecie, znaleziony przez reżysera w 2008 roku o 16 letniej prostytutce z Chin, zabitej i poćwiartowanej w Hongkongu przez jednego z klientów. Filmowa prostytutka staje się pretekstem do pokazania, prócz wspomnianych, także innych problematycznych kwestii: począwszy od problemu imigracyjnego, poprzez bezrobocie w Hongkongu, kończąc na różnicach kulturowych między Hongkongiem a Chinami.

Niestety, złożenie ponurego kryminału rodem z kina noir z dramatem społecznym wynika znaczącymi problemami w tempie narracji. Pozbawiona zagadki, co do sprawcy zabójstwa kryminalna intryga nie wzbudza takiej ciekawości, jaką mogłaby wygenerować, poboczne wątki nie zawsze wydają się w pełni istotne, ani wyeksploatowane, a wgłębianie się w nihilistyczny obraz świata zdaje się zatrzymywać w trakcie podróży w jego jądro, jakby w obawie przed tym, co mogłoby zostać odkryte. Niektóre postaci są też niepotrzebnie przejaskrawione, szczególnie non-stop palący papierosy detektyw, którego obecność jest zwyczajnie irytująca. Film ma też problemy ze znalezieniem swojego rytmu, lecz – jeśli wierzyć doniesieniom – wiele problemów wynikło nie tyle z winy twórców filmu, ile z powodu skrócenia go na ogólny, komercyjnie zorientowany rynek.
Oryginalna wersja filmu, pokazywana na festiwalu w Hongkongu i otrzymująca różnorakie nagrody trwa ok. 120 min., a nadzorowaniem jej montażu zajął się tajwański weteran Liao Qingsong (samego montażu dokonał reżyser). Wersja, nazwijmy ją, komercyjna trwa 98 min. i została zmontowana przez Zhanga Shupinga. Różnice ponoć są na tyle duże, że jeden z krytyków, Derek Elley ocenia wersję dwugodzinną na 8/10, a komercyjną 5/10. Jako że niniejsza recenzja jest napisana na podstawie krótszej wersji, stąd też zakończę ją oceną 6/10.

Wcześniej jednak chciałbym pochwalić aktorów; szczególnie Bai Zhi/Michael Ning zapada w pamięć jako beznamiętnie opowiadający o nadzwyczaj brutalnym zabójstwie mężczyzna, a Chun Xia/Jessie Li jako Mei prezentuje się bardzo naturalnie w roli tracącej jedno za drugim marzenia biednej dziewczyny. Niestety Guo Fucheng, szerzej znany jako Aaron Kwok Fu-shing wypada w roli detektywa dość sztucznie, nie może się pozbyć aktorskiej maniery, jego poprawianie sobie okularów w niektórych scenach jest tak ostentacyjne, że aż dziwi brak prób ich poprawienia. Autorem zdjęć do filmu jest Christopher Doyle, którego nikomu chyba nie trzeba przedstawiać. Doyle – bez niespodzianek – staje na wysokości zadania, toteż pod względem estetycznym trudno Port of Call cokolwiek zarzucić. Niebawem dodam osobny wpis, w którym pokrótce przedstawię swoje odczucia z wersji reżyserskiej.

Na koniec mała ciekawostka: reżyser wybrał anglojęzyczny tytuł filmu zainspirowany Miastem portowym (Hamnstad, 1948) Ingmara Bergmana.

* Na FilmWebie i imdb film figuruje pod kantońskim tytułem Daap hyut cam Mui.

** Zwany też Philipem Yungiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz