niedziela, 19 marca 2017

Zoom Up: The Beaver Book Girl (Zumu appu: Binîru-bon no onna, Takeshi Kanno, 1981)

Jakiś czas temu Odyseja Filmowa wzbogaciła się o ostrzeżenie dla osób niepełnoletnich, motywowane pojawieniem się recenzji Kichiku: Banquet of the Beasts Kazuyoshiego Kumakiri. Pomyślałem więc, że warto dodatkowo uzasadnić to ostrzeżenie poprzez dodanie recenzji produkcji erotycznej; wybór padł na Zoom Up: The Beaver Book Girl aka Zoom Up: Woman from the Dirty Magazine (Zûmu appu: Binîru-bon no onna, Takashi Kanno, 1981).

Zoom Up to obejmująca 7 filmów seria powstająca w latach 1979-1986. Studiem produkującym serię było oczywiście Nikkatsu, tworzące ją w ramach linii roman porno, choć geneza Zoom Up sięga odmiany violent pink. Poszczególne filmy, oprócz luźnego powiązania dwóch pierwszych produkcji, nie są ze sobą związane fabularni. Beaver Book Girl rozpoczyna się znajomą dla wszystkich widzów japońskich erotyków sceną gwałtu młodej kobiety, po czym przenosi widzów w świat magazynów erotycznych. Aby przyspieszyć wprowadzanie bohaterów, trójka z nich mieszka w jednym mieszkaniu. Pierwszym z nich jest uznawany za jednego z mistrzów w swoim fachu, lecz cierpiący na impotencję fotograf erotyczny, drugim jego młody pomocnik, który bynajmniej na impotencję nie cierpi i często uprawia seks z trzecim lokatorem: młodą modelką, często pozującą dla fotografa.

Specjalizacją naszego niezbyt poczciwego fotografa są „sporty wodne”, zwane też czasami „złotymi prysznicami” Jako że protagonistą jest osoba zajmująca się wykonywaniem zdjęć do fetyszystycznych magazynów, twórcy zabierają widza na oglądane od kuchni sesje zdjęciowe w obskurnej toalecie, mieszkaniu czy na łonie natury, gdzie modelki upuszczają z siebie spore ilości moczu, a fotograf robi zdjęcia tak, by czytelnik-fetyszysta danego magazynu mógł poczuć się podglądaczem podniecającego go/ją czynności fizjologicznej. Jest też nieco bondage, ale to „złotych pryszniców” jest tutaj zdecydowanie najwięcej, szczególnie w nader mokrym finale.

Już same sceny prezentujące sposób funkcjonowania magazynu są zdecydowaną zaletą produkcji dla osób, które interesują się nie tylko roman porno. Rozpoczyna się od rozmów z redaktorem naczelnym, tutaj homoseksualistą, który nie może się powstrzymać od obmacywania fotografa (zawsze w nieco humorystycznej stylistyce) i który uważa za coś zupełnie normalnego, że jego najważniejszy pracownik był kiedyś gwałcicielem. Sesje zdjęciowe pokazywane są tymczasem ze sporym naturalizmem i skupieniem nie tylko na scenach fetyszystycznych, ale i przygotowaniach do sesji, rozmowach z modelkami, konieczności picia przez nie sporych ilości piwa, sposobów, w jakie musi kadrować fotograf etc. Stanowi to bardzo interesujący, nawet jeżeli mocno ograniczony wgląd w funkcjonowanie biznesu erotycznego w Japonii 40-30 lat temu. Co więcej, dzięki temu zabiegowi Kanno nie tylko zawiera w filmie obligatoryjne dla roman porno sceny erotyczne, lecz wplata je w fabułę, tworząc z nich coś więcej aniżeli tylko erotyczną nadwyżkę, sztucznie doczepioną do produkcji w celu wypełnienia zobowiązań gatunkowych.

Ale nie tylko o sesje zdjęciowe tu chodzi. Pewnego dnia ktoś zaczyna rzucać fotografowi ogromne ilości pieniędzy, a niedługo potem zgłasza się do niego atrakcyjna modelka, praktycznie ideał dla jego pracy. Oczywiście skrywa ona tajemnicę, która wynika w finale – oprócz sporych ilości moczu – zaskakująco symbolicznymi scenami. Otóż, mamy tu do czynienia z dwiema tragediami. Gwałciciel ma wyrzuty sumienia z powodu swojej przeszłości – stąd jego impotencja, a kobieta jest jego dawną ofiarą, która decyduje się „zgwałcić” dawnego oprawcę i w ten sposób pokonać swoją traumę. W jednej z finalnych scen wynika między nimi szamotanina, w trakcie której przewracają się nadzy przez ścianę pustych kartonów, stanowiących adekwatną metaforę ich równie pustego życia. Oboje muszą więc stawić czoła swoim traumom oraz znaleźć wybaczenie i potrafić wybaczyć.

Oczywiście, kwestie moralne dotyczące gwałtu – dość częstego zjawiska w japońskim kinie erotycznym, i do którego podchodzi się dość frywolnie (vide seria komediowo-erotyczno-superbohaterska The Rapeman) – są tu traktowane nie tylko w uproszczeniu, ale mogą razić zbyt małą krytyką czynu. W tym kontekście film jako całość można uznawać jako (do pewnego stopnia przynajmniej) reprezentacyjny dla japońskiego podejścia do tematu. Produkcja jest też wyjątkowa pod względem skupienia się na konkretnym, niezbyt często spotykanym w kinie fetyszu, a w scenach erotycznych momentami zbliża się dość mocno do produkcji pornograficznej, zdecydowanie bardziej niż wiele innych roman porno. Wszechobecna cenzura i strategiczne pozycjonowanie rekwizytów i aktorów nie pozwala jednak widzowi na zobaczenie zbyt wiele, co w tym przypadku pomaga w ostatecznym odbiorze.

Zoom Up: The Beaver Book Girl to z pewnością interesujący przykład kina roman porno, który mogę spokojnie polecić każdemu, kto lubi roman porno i chyba nikomu więcej. Mimo to sądzę, że są gorsze miejsca na pierwsze spotkanie z tym, bądź co bądź, istotnym dla historii japońskiego kina nurtem.

Garść ciekawostek:

  • W 1974 roku Nikkatsu odniosło sukces linią Best SM – cech linii chyba nie trzeba tłumaczyć.
  • Best SM tak się spodobało, że Nikkatsu postanowiło dodatkowo wzmocnić przemoc swoich erotyków i ruszyło z linią violent pink. Najbardziej (nie)sławną produkcją nurtu pozostaje bodaj Rape! 13th Hour (Reipu 25-ji: Boukan) z 1977 roku w reżyserii Yasuharu Hasebe.
  • Nikkatsu uznało jednak (po niemałej krytyce filmu), że chyba posuwają się za daleko z okrucieństwem w swoich produkcjach i zmniejszyło ich intensywność.
  • I tutaj wracamy do serii Zoom Up, gdyż Zoom Up: Rape Site (Zuumu appu: Boukou genba, Kouyuu Ohara) z 1979 roku było powrotem do agresji erotyków studia. Pierwsza część serii została pomyślana jako powrót do violent pink, a nie początek nowej serii. Nikkatsu przewidywało, że film odniesie komercyjny sukces, tak też się stało, stąd pomysł na kolejne części. Ohara został wybrany do reżyserii Rape Site, po tym jak udowodnił swój talent w produkcjach SM (sam do tej pory widziałem z jego filmów tylko Fairy in a Cage – antymilitarny bondage z podobieństwami do Salo Pasoliniego).
  • Zoom-Up w Japonii znaczy(ło) „naoczny świadek”, co wyjaśnia genezę tytułu.

piątek, 17 marca 2017

Zabójczyni (Nie Yin Niang, Hou Hsiao-hsien, 2015)


Tymczasem na Kinomisji pojawiła się moja recenzja Zabójczyni Hou Hsiao-hsiena. 

"Zabójczyni jest nie tylko pierwszym filmem Hsiao-hsiena od 8 lat, jest również jego pierwszym filmem w ogóle zrealizowanym w gatunku wuxia. Tym samym tajwański reżyser stanął u boku innych uznanych autorów artystycznego kina – Wonga Kar Waia, Anga Lee, Zhanga Yimou czy Kaige Chena – sięgających po ten bodaj najbardziej kojarzony z Chinami gatunek filmowy. Przygotowywana 7 lat i poprzedzona 25 latami przemyśleń produkcja Hsiao-hsiena znacząco odbiega jednak od wizji, jakie rozciągali przed widzem dotychczasowi twórcy mariażów kina sztuk walki z arthouse’m dzięki czemu odnajduje ona swój własny głos na tle licznych filmów wuxia.

Całość dostępna do przeczytania tutaj.

poniedziałek, 13 marca 2017

Film noir. Historyczne podstawy oraz cechy gatunku

Na łamach Kinomisji pojawił się artykuł mojego autorstwa z gościnnym udziałem pewnego czarnego charakteru, omawiający cechy kina noir oraz jego historyczne podstawy.

Całość dostępna do przeczytania tutaj.

czwartek, 9 marca 2017

Lost in White (Bing He Zhui Xiong, Wei Xu, 2015)

Lost in White
Bing He Zhui Xiong
Reżyseria: Wei Xu
Produkcja: Chiny
Premiera: 15.04.2016

Obsada: Tony Leung Ka-Fai, Dawei Tong, Dongyu Zhou, Jiajia Deng, Vision Wei, Weiyu Cao i inni.

Kolejna z serii (bardzo) krótkich recenzji na Odysei Filmowej. Tym razem odwiedzamy z powrotem Chiny na skąpany w śniegu neonoir z Tonym Leungiem Ka-Faiem w roli głównej i Thierrym Arbogastem na pozycji zdjęciowca. Wyjściowy pomysł na osadzenie akcji w małym, skutym lodem miasteczku, gdzie dochodzi do serii brutalnych morderstw brzmiał cokolwiek zachęcająco, stąd też bez większego wahania sięgnąłem po produkcję debiutującego  jako reżyser zdjęciowca Wei Xu. I faktycznie, przez sporą część czasu trwania Lost in White nie tylko trzyma w napięciu, ale i przedstawia interesujących bohaterów w osobach podstarzałego detektywa z rodzinnymi problemami Peng Zhou i jego partnerki Xue Wu. Niestety, twórcy łączą również intrygę z młodym, wybuchowym gliniarzem Hao Wangiem z wielkiego miasta, który zostaje szybko przesunięty na równorzędną pozycję ze Zhou i tym samym spycha na margines jedyną choć odrobinę interesującą postać kobiecą. Większym problemem jest jednak ten, że wraz z Wangiem dodane zostają sceny akcji rodem z produkcji z Jackiem Chanem, odcinające się stylistycznie do reszty filmu, czym wprowadzają silny dysonans. Nie pomaga również, że młodziak jest momentami zwyczajnie irytujący.

Nie chcąc zdradzać fabuły, wspomnę jedynie, że wiąże się ona z przeszłymi, zatuszowanymi przestępstwami, co otwiera Lost in White, na najważniejszą dla twórców problematykę: wybaczenie innym. Jeden z przestępców sprzed lat nie może sobie wybaczyć dawnych win, jedna z jego ofiar nie może tych samych win wybaczyć jemu. Na tym nie koniec: młody, agresywny policjant nienawidzi wszystkich przestępców, gdyż z ich ręki zginął jego ojciec, a stary detektyw nijak nie może dogadać się z żoną, która go opuściła, ani z córką, która go odwiedziła. Wszystko to prowadzi do finału, będące istną apoteozą wzajemnych przebaczeń, co ciężko uznać za zaletę filmu.


Mimo kilku udanych scen – jak otwierające produkcję zabójstwo czy sceny pościgu pod koniec – oraz udanych aktorskich kreacji i zawiązania wątku kryminalnego, ostatecznie Lost in White rozrzedza intrygę, wykorzystując ją jako pretekst do ckliwych kontestacji o uzdrowicielskiej mocy przebaczania. Nie dochodzi jednak do wyjątkowych wniosków, a przez swą tautologiczną wykładnię i niepotrzebnie przejaskrawioną charakterystykę jednego z protagonistów sprawia, że finalnie produkcja stanowi rozczarowujące kino. Kino z potencjałem i z niejednym ciekawym pomysłem, lecz warte sięgnięcia tylko przez największych miłośników kryminałów i Tony'ego Leunga.

Poniżej koreański zwiastun filmu.