środa, 1 lutego 2012

Science-fiction lat 50. (The Thing from Another World / It Came from Outer Space / Creature from the Black Lagoon / Tarantula / This Isnald Earth / Invasion of the Body Snatchers / The Incredible Shrinking Man)



Sztafaż gatunkowy kina, jak i literatury fantastyczno-naukowej nie pozwala na proste kategoryzowanie cech tego nurtu. Parafernalia science-fiction z łatwością można zaadaptować na potrzeby innych gatunków. Hybrydy z kinem grozy, dramatem, romansem czy nawet westernem  nie są czymś rzadkim, wręcz należałoby stwierdzić, iż science-fiction jest swego rodzaju pustą ramą, wewnątrz której umieszcza się poszczególne, „główne” gatunki, nadając tym samym produkcjom ich formę. Wiąże się z tym także bogactwo znaczeniowe, tematyczne, miejsc i czasów akcji. Dość stwierdzić, że kino science-fiction posiada bardzo płynne granice, dotyczące tego, co można w określonych produkcjach zawrzeć, choć oczywiste wyznaczniki muszą być w nim obecne.

Kino science fiction od momentu powstania niosło ze sobą także ciężar społeczny i polityczny. Już dzieło Fritza Langa z 1927 roku, pt. Metropolis jest tego najwyrazistszym dowodem. Prawdziwy wylew produkcji zaangażowanych, choć często w sposób luźny i/lub stricte rozrywkowy miał miejsce w Stanach Zjednoczonych w latach 50. ubiegłego wieku. Ataki kosmitów, szalonych naukowców i napromieniowanych bestii należy przypisać kinu amerykańskiemu, mimo że pierwsze tego typu produkcje powstały w Europie. Podróż na Księżyc (1902 r.) zaprezentowała pierwszą wyprawę kosmiczną i pierwsze spotkanie z obcymi, Gabinet dra Caligari (1919 r.) jest pierwszym filmem, w którym  pojawia się szalony naukowiec, choć brak w nim znamion science-fiction. Wspomniany wcześniej Fritz Lang wyreżyserował również bardzo ważną Kobietę w kosmosie, gdzie pojawia się wiele nowatorskich elementów, w tym odliczanie do zera przed startem pojazdu.

Źródła filmowej fantastyki naukowej, wypływają, oczywiście, z literatury. Na początku XX wieku zaś, słowo pisane, szło częstokroć ramię w ramię z ruchomym obrazem, jak również komiksem. Kosmiczne historie nawiedzające literaturę pulpową, które częstokroć zaskakiwały absurdalnymi pomysłami (vide The Coming of the Giant Germs) doprowadziły pod wieloma względami do rozszerzenia zasięgu swego oddziaływania na komiks i kino, i później na odwrót. Pomysłowe, często groteskowe, zawierające najjaśniejsze cechy sensacyjnej rozrywki, jak silni mężczyźni, dokonujący heroicznych wysiłków, piękne kobiety, dziwaczne zagrożenia, które potrafiły zniszczyć nawet ogromne obszary (nie tylko) naszej planety skutecznie przykuwały do kart miliony osób. Nic więc dziwnego, że ich potencjałem zainteresowały się stacje radiowe, wydawnictwa komiksowe[1], jak i studia filmowe. Dodać należy, iż wszystkie one w mniejszym lub większym stopniu odbijały nastroje społeczne obecne w czasie ich kreacji, nawet (a może szczególnie wtedy), gdy starały się jedynie stworzyć pozycję rozrywkową o ambicjach ograniczonych do uzyskania wymiernych korzyści finansowych.

Pozwolę sobie zacząć omawianie kolekcji science-fiction Universalu od tego wstępu, który zapewne nie odkryje niczego nowego, lecz pozwoli na wyrażenie poglądu, dlaczego warto tego typu produkcje oglądać. Jako że kolekcja zawiera tylko filmy z lat 50. to do tego okresu teraz przejdę.

Po II Wojnie Światowej społeczeństwo, nie tylko, amerykańskie było straumatyzowane, przestraszone i zawiedzione. Okazało się, iż postęp naukowy oraz, wiążący się z nim, technologiczny nie zapewnił dobrobytu ani pokoju na świecie, wręcz przeciwnie. W USA, paradoksalnie, nastroje paranoi i strachu istniały równocześnie z dobrobytem i okresem prosperity. Zimna wojna, silna cenzura, widmo zagrożenia nuklearnego, ćwiczenia na czas jądrowego konfliktu były codziennością. Uzupełniał ją mały odsetek bezrobotnych, świetnie prosperujące firmy, nowe, popularne modele samochodów. Wynikiem tej mieszanki sprzeczności były główne tematyki w popularnych ówcześnie produkcjach naukowo fantastycznych (nie tylko filmowych):

- atak najeźdźców z kosmosu. Zwykle symbolizował on zewnętrzne, paranoiczne zagrożenie i/lub strach przed szpiegami, przykładami są Inwazja porywaczy ciał lub Ziemia kontra latające talerze;
- pojawienie się zaawansowanej technicznie i moralnie cywilizacji, która mogłaby poprowadzić Ziemian lub nam pomóc, odbierając ciężar podejmowania trudnych decyzji (Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia);
- zagrożenie wynikające ze zmian w naturze, spowodowanych promieniowaniem radioaktywnym, symbolizujące grozę konfliktu nuklearnego i samego promieniowania. W tym przypadku wynikiem jądrowych eksplozji mogły być gigantyczne stwory (np. Bestia z głębokości 20000 sążni) lub niezwykłe zmiany w ludzkiej fizjonomii (np. Człowiek, który niesamowicie się zmniejszał);
- podróże kosmiczne, eksplorujące nieznane zakątki wszechświata oraz ludzkiego umysłu, ukazujące postęp, lecz także maluczkość człowieka (np. Zakazana planeta);
- nieodpowiedzialne eksperymenty naukowców, reprezentujący grozę nauki, przez którą pojawiły się m.in. bomby atomowe (np. Mózg, który nie chce umrzeć, Człowiek-małpa).

Oczywiście, spośród powyższych tematyk możemy z łatwością wyróżnić inne, wymagające odmiennego podziału. Na przykład atakujący obcy z Inwazji porywaczy ciał oraz napromieniowany mężczyzna z Niesamowicie zmniejszającego się człowieka odnoszą się również do zagadnienia poszukiwania własnej tożsamości we współczesnym świecie, pozycji społecznej, wiary we własne siły.

Wspomniani wcześniej naukowcy, częstokroć przypominający archetypiczną postać dra Frankensteina, bardziej z filmów Jamesa Whale'a niż literackiego pierwowzoru, nie cieszyli się zbytnią renomą i gdy pojawiał się wybór między rozwiązaniem naukowym a siłowym, zwykle zwracano się do użycia siły. W Stworze z innego świata obecna jest scena, podczas której naukowiec próbuje porozumieć się z brutalnym kosmitą, co kończy się atakiem na Ziemianina i wkroczeniem działania opartego na sile. Podobnie dzieje się, gdy w Them! eksperymenty i wybuchy jądrowe są odpowiedzialne za wykreowanie gigantycznych mrówek, a jedyne rozwiązanie leży, oczywiście, w ich zniszczeniu za pomocą armii.

Gwoli ścisłości należy również odnotować wpływ na nurt kina science fiction z Japonii. Tam także pojawiły się różnej maści gigantyczne stwory, będące rozwinięciem, a następnie kopiowaniem kopii i daleko posuniętą eksploatacją motywu, który zapożyczono pod wieloma względami z Bestii z głębokości 20000 sążni. Godzilla, Rodan czy Gamera służące na przemian jako agresorzy i obrońcy ludzkości również wyrażały obawy przed bronią jądrową i, w dalszym planie, presuponowały widmo zagrożenia konfliktem nuklearnym, mającym mieć druzgoczący wynik dla całej planety. Przypomnijmy sobie film Gamera, który kończy się zgodną współpracą wszystkich narodów w celu pokonania tytułowego monstrum. Jasno wyraża on przez to przesłanie antywojenne. Trzeba jednak równie jasno zaznaczyć, iż w kilku punktach produkcje z Kraju Kwitnącej Wiśni stanowią przeciwieństwo obrazów o różnej wielkości potworach z USA. W Godzilla Ishiro Hondy zaprezentowane są dwa naukowe punkty widzenia, mimo że jeden odnosi się do walki, oba ostatecznie stanowią zaprzeczenie rozwiązania par excellence siłowego. Uczony, który chce zachować morderczego potwora do badań, jest skonfrontowany z osobą pragnącą wykorzystać swą wiedzę do zniszczenia zagrożenia. Ostatecznie wygrywa opcja unicestwienia bestii, jednak dokonuje się ono poprzez środki naukowe. Tak więc w Godzilli siła fizyczna okazuje się bezsilna, a nauka rehabilituje się w oczach widza. Ten element został zachowany w niemal wszystkich filmach z Godzillą, jak i w wielu innych produkcjach z Kraju Kwitnącej Wiśni, która po drugiej wojnie światowej prezentowała antywojenne obrazowanie. Z nowszych produkcji wystarczy wspomnieć obraz Godzilla, Mothra, Król Gidorah: Wielkie potwory atakują w reżyserii Shusuke Kaneko, gdzie stwory reprezentujące wymiar duchowy stają naprzeciw Godzilli, która z kolei symbolizuje zemstę dusz osób poległych podczas drugiej wojny światowej. Również istoty z kosmosu w Japonii, podobnie, jak w USA mogły być często naszymi przyjaciółmi, służąc jako przykład pokojowej egzystencji (Evil Brain from Outer Space). Gdy jednak już pojawiało się zagrożenie z gwiazd częstokroć było ono nierozumne, jak np. w innym obrazie Hondy, pt. Dagora.

Kino science fiction, co jakiś czas oferuje nam także wgląd w przyszłość naszego świata. Rysuje się ona jednak zwykle negatywnie, począwszy od Metropolis[2], poprzez takie produkcje jak Ucieczka Logana czy Planeta Małp po współczesne Terminator: Ocalenie[3] lub adaptacje prozy Philipa K. Dicka, jak Łowca androidów, Impostor – test na człowieczeństwo czy Raport mniejszości. Pozytywne wizje przyszłości są o wiele rzadsze. Najbardziej chlubnym wyjątkiem w tym zakresie przedstawiania futurystycznej wersji naszej planety jest seria produkcji opatrzonych marką Star Trek, prezentująca zunifikowaną i pokojową Zjednoczoną Federację Planet. Trzeba jednak zauważyć, iż potrzeba walki z zewnętrznym zagrożeniem, obliczona na jak największą ilość walorów rozrywkowych w każdej nowej odsłonie coraz pełniej przysłania inne tematy, jakie pojawiały się zarówno w serialach, jak i w filmach spod znaku gwiezdnej wędrówki. Czas pokaże, jak na tym tle zaprezentuje się dwunasta odsłona filmowa, będąca zarazem drugą w nowej wersji kosmicznej opery.

Wspomniany Impostor, jak i Łowca androidów czy, ponownie, Metropolis są również obrazami o człowieczeństwie maszyn. Czy androidy mogą posiadać emocje? A jeśli tak, to czy można używać ich tak samo jak pralki czy lodówki? W te rozważania włącza się także m.in. A.I. Sztuczna inteligencja Stevena Spielberga czy niektóre odcinki serialu Star Trek: Następne pokolenie, co najpełniej objawiło się w świetnym epizodzie zatytułowanym Miara człowieka.

Podobne pytanie można zadać w przypadku klonów, co zresztą czynią np. 6. dzień i Moon. Twórcy często nie dają jasnych odpowiedzi, lecz mniej lub bardziej wyraziście sugerują pełnoprawną egzystencję klonów. W Moon Duncana Jonesa główni bohaterowie będący klonami, budzą sympatię widza, który jest zmuszony się z nimi utożsamiać, a krzywdy wobec nich traktowane są jako krzywdy wobec ludzkości. Dodać należy, iż obraz syna Bowiego posiada także silny wątek antykorporacyjny. Podobnie, choć na sposób o wiele bardziej rozrywkowy, prezentuje korporacjonizm i klony 6. dzień z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej.

Jako, że klony, androidy i roboty dostały szanse na człowieczeństwo w kinie, wydaje się, iż wyraźną sugestią tych produkcji jest ta, że posiadanie emocji równa się człowieczeństwu. Tak też należałoby traktować wyniki eksperymentów naukowców, zarówno z Frankenstein i kontynuacji Narzeczona Frankensteina, jak i z współczesnych filmów, których przykładem jest Istota Vincenzo Nataliego. O ile jednak film Kanadyjczyka miota się ślepo między dramatem o nieodpowiedzialnym zachowaniu, dramatem psychologicznym i horrorem, jaki otrzymujemy w finale, o tyle, będące dziś już niezaprzeczalną klasyką obrazy Jamesa Whale'a, mimo pewnych wewnętrznych dysonansów, stanowią do dziś jedne z najdokładniejszych prezentacji rezultatów nagannego zachowania ludzi nauki, którzy nie przyjmują odpowiedzialności za swe czyny. Zostało to również wyolbrzymione w doskonałym filmie Joon-ho Bonga Host – Potwór. Warto dodać, iż koreański reżyser mistrzowsko połączył historię o wielkim potworze będącym wynikiem, mówiąc wprost, głupiego zachowania naukowców, satyrę na wojskowe próby pokonania tytułowego stwora z dramatem rodzinnym i innymi tematami. Ukazał w ten sposób niezdolność rządu i wojska do zapewnienia bezpieczeństwa obywatelom, a co za tym idzie, pęknięcie w panującej ideologii oraz sugestię, że należy działać samemu, a nie liczyć na zewnętrzną siłę, która miałaby porządkować proces sygnifikacji.

Do tej grupy „humanitarnych” filmów science-fiction należałoby także dodać te, które wykorzystują obcych i/lub Ziemian do przesłań antyrasistowskich. Ponownie na pierwszy plan wysuwa się tutaj Star Trek, który w 1966 roku przedstawił pokojową koegzystencję Amerykanów, Murzynów, Azjatów, Rosjan i obcych, co zostało rozwinięte w kolejnych produkcjach serii, zarówno kinowych, jak i telewizyjnych. Antyrasistowskim filmem science-fiction par excellence jest Mój własny wróg Wolfganga Petersena, w którym obserwujemy proces rodzącego się zrozumienia, a następnie przyjaźni między uwięzionymi na obcej planecie człowiekiem i kosmitą.

Nieufność, niepewność, strach, ale i nadzieja lub chęć odejścia od odpowiedzialności za ważne decyzje – były i są to jedne z głównych emocji kina science-fiction na świecie. W Dniu, w którym zatrzymała się Ziemia, przybysz z kosmosu imieniem Klaatu stanowi fantazję na temat innego, który przybywa nie tylko zaopiekować się nami, lecz także przejąć na siebie część odpowiedzialności za nasze czyny. W finale, co prawda, pozostawia Ziemian by sami podjęli decyzję co do swej przyszłości, lecz wybór jaki nam pozostawia jest iluzoryczny. Klaatu jasno bowiem wskazuje, iż jego rasa będzie nadzorować nasze poczynania, a jeśli te nie będą współgrały z oczekiwaniami obcych, wtedy kosmici nas ukarzą.

W miarę postępu i oddalaniu się wspomnień o koszmarze wojny, kino (i inne media) częściej interesowało się rozrywkowym potencjałem starć z kosmitami. Była to równocześnie kontynuacja motywu pozwalającego na ukazanie jak największej ilości spektakularnych scen akcji, jak też naturalny wynik postępu technologicznego i idącej za nim eksploracji kosmosu. Aby były one efektowne, najczęściej prezentowano obcych wciąż jako najeźdźców, co oferowało atrakcyjne wizualnie starcia, jak w Dniu niepodległości czy Facetach w czerni, w tym drugim istoty pozaziemskie znajdowały się po obydwu stronach barykady. Nie dało się jednak ukryć, iż tego typu produkcje pojawiały się coraz rzadziej i nie były tak popularne jak niegdyś. Złoty okres kina science fiction przypadający na lata 50. i kończący się w latach 60. ubiegłego wieku minął, jak się wydaje, bezpowrotnie. Oczywiście, science-fiction wciąż żyje i nadal, po 1960 roku obecnie są w jego granicach ważne obrazy jak 2001: Odyseja kosmiczna,  filmy z serii Star Trek i Gwiezdne wojny, Terminator, Robocop czy rozbuchane wizualnie obraz Stevena Spielberga i braci Wachowskich. Od kilku jednak lat, szczególnie od momentu premiery Avatara Jamesa Camerona, omawiany gatunek zaczął przeżywać ponowne odrodzenie, choć nie tak intensywne jak 60 lat temu. Towarzyszy mu wzmożone zainteresowanie poszukiwaniem pozaziemskich cywilizacji i chęć pokazania wielu efektownych sekwencji w na nowo odkrywanej technologii 3D.

Kolekcja „Classic Sci-Fi” Universal Pictures


The Thing from Another World
reż. Christian Nyby
1951 r.

Odrodzenie i złoty okres kina science-fiction przypadający na lata 50. ubiegłego wieku rozpoczął się wraz z sukcesem „Destination Moon” oraz „Rocketship X-M”. Niedługo jednak po ludzkich ekspedycjach w przestrzeń kosmiczną to nie ludzie, lecz kosmici zaczęli podróżwać statkami kosmicznymi. W 1951 roku pojawiły się dwie szczególnie warte wspomnienia istoty. Klaatu, który zatrzymał Ziemię oraz roślinny stwór mordujący na biegunie północnym naukowców i wojskowych. Ten drugi pojawił się m.in. w omawianej kolekcji.

Największym walorem filmu z jego udziałem jest nastrój i unikanie częstego pokazywania kosmity. Na początku odkrywamy jego pojazd, następnie istota pozostaje zamrożona zamrożony. Pierwsze spotkanie jest zaprezentowane z perspektywy ludzi, którzy obserwują jego starcie z psami ze znacznej odległości. Później, w świetnej scenie, widać go przez moment w całości, gdy staje w progu otwartych drzwi. Najlepszą sekwencją jest jednak ta, w której przy zgaszonym świetle, stwór z kosmosu zostaje podpalony, a jego płonące ciało służy jako jedyne oświetlenie planu. Doskonale wyreżyserowane starcie.

Oprócz kosmity i nastroju odcięcia od świata obserwujemy starcie poglądów naukowych z siłowymi. Główny bohater jest żołnierzem, który chce za wszelką scenę zniszczyć stwora, podczas gdy przebywający na miejscu naukowiec stara się porozumieć z przybyszem o zaawansowanej technologii i, prawdopodobnie, inteligencji. Jeśli jednak kosmita jakąś mądrość posiada, to skutecznie się z tym kryje. Podobny do monstrum dra Frankensteina z produkcji Universalu z lat 30. potwór ryczy, chowa się i morduje każdego, kogo napotyka na swojej drodze, niczym nie różniąc się od zwykłych potworów filmowych. Być może wypadek oraz przebywanie w lodzie zniszczyło jego rozum, a być może nie podróżował on własnym pojazdem.

Monstrum, z powodów wymienionych przed momentem, jest najsłabszym ogniwem produkcji. Również dialogi i spora wesołość towarzysząca im, zakłócają nastrój filmu. Nie da się jednak ukryć, iż, jak to zwykle bywa w obrazach z lat 50., stanowi on metaforę strachu przed zewnętrznym zagrożeniem, wiszącym w powietrzu po II wojnie światowej oraz metaforę nieufności wobec naukowców, którzy stworzyli bombę atomową, broń ostatecznej zagłady. Również sama nauka jest czymś dziwnym i niezrozumiałym, niczym magiczne zaklęcia, przynosząca ratunek, lecz również wielkie zniszczenia. „Thing from Another World” jasno pokazuje, że nie ufa podejściu naukowemu, które potrafi poświęcić życie ludzkie aby tylko móc studiować kolejny fenomen. Film stara się aby naukowcy zachowali umiar i zdroworozsądkowe podejście, lecz, ostatecznie, jedyne rozwiązanie znajduje się w brutalnej sile.

Również z tej produkcji pochodzi klasyczne stwierdzenie, nakaz, który stał się symbolem science-fiction z lat 50.: „Obserwujcie niebo! Wciąż obserwujcie niebo!”.

Obraz Nyby'ego doczekał się wyśmienitego remake'u w reżyserii Johna Carpentera w 1982 roku, zatytułowanego „The Thing” (posiadającego również elementy „Invasion of the Body Snatchers”), a film Carpentera z kolei w 2011 roku dorobił się prequela „The Thing” w reżyserii Matthisa van Hijningena jra.

It Came from Outer Space
reż. Jack Arnold
1952 r.

Kosmici zwykle pojawiali się na Ziemi z dwóch powodów, obu stawiających naszą planetę w pozycji władzy i pokazujących jej ważność. Przybysze albo chcieli nas podbić, albo przekazać nam ważną informację lub zapobiec wojnie. Inaczej jest w przypadku „It Came from Outer Space” Jacka Arnolda. Tym razem pojazd kosmitów miał awarię i przypadkowo rozbił się na Ziemi. Jedyną chęcią obcych jest odlecenie z naszej planety, ponadto jasno stwierdzają, że Ziemianie nie są wystarczająco rozwinięci by prowadzić jakiekolwiek ważne rozmowy, są rasą prostą, brutalną, niszczącą to, czego nie rozumie.

Film rozpoczyna się niczym klasyczny najazd obcych na Ziemię. Wydźwięk ten jest także wzmocniony samym tytułem, który pojawia się, gdy pojazd kosmiczny „uderza” w widzów, dzięki zastosowanym efektom 3D. Następnie strach przed atakiem z zewnątrz zaczyna łączyć się z paranoją przed wewnętrzną inwigilacją, kiedy kosmici podsłuchują linie telefoniczne, dzięki czemu mogą się nauczyć języka, po czym przybierają ludzkie postaci, osób, które wpierw porwali (co później wykorzysta „Inwazja porywaczy ciał”). Najpełniej ta paranoja objawia się w dwóch scenach. W pierwszej, główny bohater, John Putnam, wiedząc, że ma przed sobą nieprawdziwych znajomych, skrytych w cieniu korytarza, w jego głębi, doskonale podkreślanej przez wykorzystanie trójwymiaru, zwraca się do nich, udając, że nie jest świadom zmiany. Muzyka podkreślająca brak emocji obcych i ich obrazowanie (cień, użycie głębi, znajome, a równocześnie obce aparycje) wzbudzają natychmiastową grozę przed możliwością spotkania przyjaciół, którzy tak naprawdę są wrogami. Nie tylko twoimi, ale i całego twojego kraju. Druga scena to krótki dialog, który rozgrywa się podczas szukania porwanych przez Johna i miejscowego szeryfa. W pewnym momencie szeryf stwierdza, że skoro kosmici przybierają ludzkie postacie, to nie ma pewności, iż faktycznie rozmawia z Putnamem, na co ten odpowiada, że byłoby to naprawdę sprytne, jeśli byłby on naprawdę obcym i naprowadzał szeryfa na fałszywe tropy.

Okazuje się jednak, że kosmici są bardziej zaawansowani i rozumieją więcej, jak sami twierdzą, i nie mają najmniejszego zamiaru nikogo skrzywdzić, a tylko zreperować swój statek i wrócić w przestrzeń kosmiczną. Film więc wyraźnie staje przeciw paranojom i lękom, starając się pokazać, że problem nie tkwi w złych zamiarach obcych (nie tylko tych z kosmosu), tylko w naszych uprzedzeniach. Jako taki, okazuje się być niezwykłym obrazem kina sci-fi lat 50. Do tego także bardzo dobrze zrealizowanym. Mimo posiadania wszystkich niemal cech charakterystycznych (przystojny bohater, pogląd naukowy przeciw siłowemu, atrakcyjna kobieta zakochana w bohaterze etc.) skutecznie odstaje od wielu, nie tylko ówczesnych, produkcji. Do tego dochodzi inteligentne wykorzystanie 3D, nie epatujące scenami, w których rzuca się przedmiotami w kamerę, a wykorzystuje głębię, co najpełniej objawia się w scenie wyłaniania się obcego z szybu kopalnianego. Co ciekawe, film zachował w wielu scenach poetykę dialogów z literackiego pierwowzoru Ray'a Bradburry'ego, która świetnie wzbogaca werbalną stronę obrazu.

Często można natknąć się na informację, jakoby ten film odpowiadał za fakt, iż w filmach sci-fi z lat 50. używano tereminu w nagrywaniu ścieżek dźwiękowych. O ile faktycznie obraz ten pomógł teremin rozpowszechnić, to nie był osamotniony, gdyż w 1951 roku Herman Berrman już wykorzystał teremin w „Dniu, w którym zatrzymała się Ziemie. I to wykorzystał ze świetnym skutkiem.



Creature from the Black Lagoon
Reż. Jack Arnold
1954 r.

Po „It Came from Outer Space”, w którym „potwora” pokazano tylko dlatego, że film tworzony był w technice 3D, a nie z powodów fabularnych, Universal skierowało Jacka Arnolda do kolejnego projektu w trójwymiarze. Tym razem nie było mowy o nie pokazywaniu stwora, wręcz przeciwnie, jest go na tyle dużo, że obraz jest równie często, jeśli nie częściej zaliczanych do klasyki kina grozy, jak i do klasyki science-fiction.

Tym razem Arnold, a za nim kino fantastyczno-naukowe lat 50., skupia się na Ziemi, a nie na kosmosie. Już w początkowych fazach filmu wyraźnie słyszymy, że nasza własna planeta skrywa wiele tajemnic, tajemnic, które mogą być równie niesamowite, co te, skrywające się w przestrzeni kosmicznej. Idąc tym tropem nie uświadczymy tutaj żadnych gigantycznych potworów, które powstały w wyniku radioaktywnego promieniowania, tym samym wszelkie odniesienia do broni atomowej i, w dalszym planie, konfliktu mocarstw zostają odsunięte na bok. „Creature from the Black Lagoon” skupia się całkowicie na, prawdopodobnie prehistorycznym, człekokształtnym stworze, którego naturalne tereny zostają skażone ludzką obecnością.

Nie ma mowy abyśmy w tej produkcji uznali istoty, z którą przychodzi zmierzyć się bohaterom, za postać negatywną. Mimo że niemal wszystkie potwory lat 50. jawią się, jako niszczące ludzkie tereny tylko dlatego, że jest to częścią ich instynktu, a nie z powodu wewnętrznego zła nimi kierującego, zawsze postrzegamy je jako negatywne zagrożenie. Właśnie dlatego, że twórcy umieszczają je na terenie zajmowanym przez ludzi, przez co jawią się jako agresorzy, choć zawsze wiadomo, że za ich powstanie odpowiadał człowiek. W produkcji Arnolda ta prawidłowość zostaje odwrócona, gdy to ludzie stają się najeźdźcami, agresorami, wprowadzającymi zanieczyszczenie do natury samą swoją obecnością. Zawsze uderza mnie scena, choć ówcześnie zapewne nie tworząca tak silnego wrażenia, w której główna postać kobieca pali w tym nieskazitelnie naturalnym środowisku papierosa, po czym bezrefleksyjnie wyrzuca niedopałek do jeziora. Kamera prowadzi nas za papierosem niżej, aż do momentu, gdy widzimy pływającego pod tym skażeniem środowiska tytułowego potwora. „Potwór” musi się więc bronić, korzystając ze swych naturalnych zdolności, co, trzeba przyznać, wychodzi mu całkiem dobrze.

Niestety twórcy nie mogli oprzeć się pokusie zagrania klasycznymi motywami monster movies, jeszcze z czasów „King Konga”. „Potwór” popełnia kardynalny błąd, zakochuje się w ludzkiej dziewczynie, a jak uczy przykład gigantycznej małpy, takie mariaże nie wychodzą stworom na zdrowie. Można to zrzucić na karb faktu, że stwór jest prawdopodobnie ostatnim ze swojego gatunku, więc chciałby podreperować populację. Nie jest tak nigdzie powiedziane, ale i nigdzie w filmie nie widać wprost, że chodzi tu o miłość – pozwolę sobie więc odejść od romantycznego rozumienia tego wątku.

Pod względami pozafabularnymi, warto w filmie zwrócić uwagę na świetne podwodne zdjęcia. Musiały zapewne atrakcyjnie wyglądać w trójwymiarze. Również pojawienia się „potwora” są dobrze zainscenizowane, tak, że zarówno widzowie w 2D, jak  w 3D będą usatysfakcjonowani. Muzyczny motyw przewodni również zapada w pamięć, więc i pod względem dźwiękowym jest to produkcja udana. Zresztą nie ma się, czemu dziwić. Obrazy Arnolda mimo osadzenia mocno w często kiczowatej i absurdalnej oraz pełnej klisz stylistyce kina sci-fi lat 50., zawsze na ich tle wyróżniają się wykonaniem i dość dużym zainteresowaniem tematami społecznymi. Nie zaskakuje więc fakt, iż na 7 filmów w kolekcji klasyki sci-fi wytwórni Universal, aż 4 są wyreżyserowane przez Jacka Arnolda.

„Potwór z Czarnej Laguny” doczekał się dwóch sequeli, są to „Revenge of the Creature” (reż. Jack Arnold, 1955 r.) oraz „The Creature Walks Among Us” (reż. John Sherwood, 1956).


Tarantula
Reż. Jack Arnold
1955 r.

Kolejny film w kolekcji, „Tarantula”, fabularnie prezentuje się najmniej interesująco spośród zebranych w omawianej kolekcji. W przypominającym miasteczko z „It Came from Outer Space” otoczeniu, jesteśmy świadkami nieudanych wyników eksperymentów pewnego naukowca. Opracował on pewien specyfik, bazujący na radioaktywnym promieniowaniu. U zwierząt powoduje on nienaturalny wzrost, u ludzi rzadką chorobę, która zniekształca człowieka, po czym dusi go w wyniku postępujących zmian fizjologicznych.

Na główną wizualną atrakcję, tytułową tarantulę, czekać trzeba dość długo. W tym czasie przechodzimy przez ograne motywy kina sci-fi. Trzeba przy tym wskazać, iż wspomniane wcześniej zmiany w wyglądzie, spowodowane specyfikiem, są nawet bardziej niepokojące niż wielki pająk. Naukowiec oczywiście reprezentuje postawę twórców np. bomby atomowej, którzy mieli szczere chęci polepszenia jakości życia na Ziemi, a stworzyli broń mogącą to życie zakończyć. Naukowiec w obrazie Arnolda ma nadzieję rozwiązać kłopoty niedoboru żywności na świecie, a tworzy śmiertelnego potwora zabijającego ludzi.

Mimo niezbyt bogatej warstwy fabularnej, należy pochwalić film za sceny z tarantulą. Pająk jest nałożony na poszczególne sceny z wielkim wyczuciem i w czarno-białym obrazie naprawdę trudno wskazać na jego sztuczność. Dla wielu monster movies jest to niewątpliwie wzór do naśladowania. Trzeba też zaznaczyć, że o ile w latach 50. na widzach duże wrażenie mogły robić inne monstra z klasycznych obrazów o potworach, to w dzisiejszych czasach efekty stop-motion („Beast from 20.000 Fathoms”) czy duże kukły („Them!”) niewątpliwie stały się archaiczne, podczas gdy „Tarantula” tak bardzo z upływem czasu nie ucierpiała.



This Island Earth
Reż. Joseph M. Newman
1955 r.

“This Island Earth” jest przykładem niespełnionych ambicji. Skala filmu jest ogromna, niestety niewspółmierna ze środkami, jakimi dysponowali jej twórcy. 2 i pół roku tworzenia produkcji nie zapobiegło niestety postawieniu tego obrazu najniżej w omawianej kolekcji. „Ta wyspa Ziemia” dzieli się zasadniczo na 3 części. W pierwszej obserwujemy, jak doskonały naukowiec zostaje w tajemniczy sposób zwerbowany do enigmatycznej grupy naukowej, której przewodzą nie do końca ludzcy mężczyźni. Ta część jest charakteryzowana przez unoszącą się w powietrzu nieufność, szpiegowanie i, co prawda niezbyt silną, lecz wyczuwalnie obecną paranoję. Druga część skupia się na eksploracji kosmosu, dokonywanej, początkowo nie z własnej woli, głównych bohaterów (klasycznie stereotypowych: przystojny i silny mężczyzna oraz atrakcyjna kobieta, których łączy więź miłosna). Protagoniści, na pokładzie latającego talerza obcych, tych samych, dla których wcześniej pracowali, poznają niektóre zakątki kosmosu oraz prawa fizyki w nich obecne. Trzecia część, to przebywanie na planecie obcych. Ta część to równocześnie kilka klasycznych motywów kina science-fiction włożonych w jeden fragment obrazu. Poznawanie obcej cywilizacji, obserwowanie niszczycielskiego konfliktu między nią a inną rasą, elementy monster movie oraz inwazji na Ziemię.

Jak łatwo można przypuszczać, umieszczenie aż tylu wątków i zmian w ramach około dziewięćdziesięciominutowego obrazu nie wychodzi mu na dobre. Przede wszystkim razi powierzchowność poszczególnych sekwencji. W bazie naukowej nie udaje się przeprowadzić żadnego eksperymentu, okazuje się bowiem, że kosmici przecenili swój czas, co jest dość bezsensownym wytłumaczeniem, zważywszy na fakt ich bardzo dbałego przygotowywania się do zadania. Ponadto nie jesteśmy w stanie wczuć się w nastrój, gdyż tajemnica prędko wyjaśnia się, kosmici zaczynają zabijać tych, którzy nie chcą im pomagać. Choć sam fakt dlaczego zabijają nie jest wytłumaczony do końca. Pierwszy naukowiec ginie ponieważ, jak możemy się domyślać, udzielił pomocy bohaterom. Kosmici chcą zatrzeć po sobie ślady i zabijają wszystkich naukowców, poza bohaterami, których porywają. Porywają ich by ci kontynuowali badania na ich rodzimej planecie, lecz, jak się okazuje, nie ma na to czasu, o czym wiedzieli, i po przybyciu mają być zabici (do czego oczywiście nie dochodzi). Wszelkie fabularne nielogiczności są wyraźnym pretekstem do pokazania, jak, potężniejsze od nas, obce cywilizacje zderzają się w okrutnym konflikcie. Jest to aluzja do Zimnej Wojny i ewentualnego konfliktu dwóch mocarstw. Co ciekawe, kosmici, którzy przybyli na Ziemię są bardziej wysublimowaną rasą, która przegrywa z barbarzyńskimi (jak na posługujących się statkami kosmicznymi) obcymi. Niczym Rzym upadają przed zwykłą, prostą siłą. 

Aluzja jest jednak dość dziwna. Jeśli planeta obcych ma być symbolem Ziemi (posiadającej atomową energię), to nie ma na niej żadnego konfliktu, a zniszczona jest przez zewnętrznego agresora. Jeśli zaś obie rasy są stronami konfliktu, to oznaczałoby to, że jedna ze stron wygra i zwyczajnie przejmie kontrolę nad drugą i będzie żyła w pokoju. Twórcom najwyraźniej zależało na połączeniu tych dwóch interpretacji w jedną, lecz chęć pokazania bardziej epickiej historii okazała się ich słabością.

Co doskonale współgra z brakami technicznymi. Stwory na planecie, to jeden gumowy kostium, który nie pozwala na atak więcej niż jednego insektopodobnego mutanta, choć ponoć atakować ma cała ich horda. Czasu ekranowego nie ma przy tym ten stwór zbyt wiele, co wychodzi tylko in plus. Ciekawostką jest fakt, że wygląd kreatury bazuje na tym, jak mieli wyglądać kosmici w „It Came from Outer Space”. Nie zachwycają także efekty specjalne. Matte są nieprzekonujące, architektura obcych razi sztucznością, lokacji jest mało, dodać tego twórcy umieszczają tu nazbyt wiele wybuchów, które niestety muszą się powtarzać, bo wielu ich nie nagrano. Zarzuty moje nie są bezpodstawne, jak ktoś mógłby przypuszczać, wobec produkcji sprzed ponad sześćdziesięciu lat. Fabuła i nastrój nie mają bowiem nic tutaj wspólnego z poziomem technicznym. Nawet „Zabójcze ryjówki” Ray'a Kelloga momentami potrafią zaskoczyć intrygującą atmosferą. Jeśli zaś chodzi o efekty specjalne, to obrazy takie jak te omawiane wcześniej czy „Ziemia kontra latające talerze”, a nader wszystko „Zakazana planeta”, świadczą o większych możliwościach ówczesnego kina, co jest szczególnym zarzutem, biorąc pod uwagę, jak długo był „This Island Earth” przygotowywany. Braki techniczne mogły być także skuteczniej przykryte zdolnościami reżyserskimi, których też zabrakło.

Mimo jednak tak wielu zarzutów, obejrzałem obraz z przyjemnością, wynikającą z obcowania z ambitnymi i epickimi założeniami, osadzonymi w stereotypowych kliszach lat 50. Dla miłośników kina science-fiction z tego okresu na pewno okaże się to wystarczającym powodem do spędzenia miłych chwil podczas seansu.



Invasion of the Body Snatchers
Reż. Don Siegel
1956 r.

Chyba najsłynniejszym obrazem z tej kolekcji, a zarazem jedną z najsłynniejszych produkcji science-fiction w historii kina jest Inwazja porywaczy ciał Dona Siegela. Od razu napiszę, iż jest to film trzymający w napięciu przez cały czas trwania, nawet mimo obecnych w nim niedoskonałości. Fabuła i atmosfera ciągłego zagrożenia oraz nieprzerwanej nieufności są kluczowe w przypadku tego filmu. Dodam, że zarówno wersja czarno-biała, jak i kolorowa są tak samo emocjonujące, choć zieleń kosmicznych roślin wprowadza lekki dysonans.

To właśnie wszechobecna nieufność jest centrum produkcji. Znajdujemy się w małym miasteczku, gdzie nagle nikt nie jest sobą. Osoba, którą znałeś doskonale wczoraj, być może nawet członek twojej najbliższej rodziny, dzisiaj, mimo że wygląda, zachowuje się i pamięta wszystko, jak dawniej, nie jest już sobą. Zdradza ją brak emocji. Tak też zaczyna się tytułowa inwazja. Dziwne, kosmiczne rośliny duplikują ciała ludzi, przechwytują ich pamięć i zastępują ich, celem przejęcia kontroli nad Ziemią. Pierwszym, co oczywiście nasuwa się w trakcie oglądania to odniesienie do strachu przed szpiegami. Osoby wokół nas mogą wcale nie być dobrymi sąsiadami, mogą kolaborować z wrogiem, a ich zachowanie może być zaledwie pozorem.

Jest jednak jeszcze druga strona inwazji. Dlaczego rośliny tak bardzo chcą zastąpić nas pozbawionymi emocji kopiami? Wydaje się, że ich jedynym celem jest przejęcie kontroli nad planetą. Głównemu bohaterowi tłumaczą jednak, iż jeśli przejdzie na ich stronę i „odrodzi” się w skopiowanym ciele (rośliny przejmują pamięć i wiedzę oryginału), to znajdzie się w lepszym świecie. Świecie pozbawionym bólu psychicznego, gdyż pozbawionego emocji, a nawet zła w ogóle. Ludzie bez emocji i ambicji nie będą próbować wykorzystywać innych dla własnego zysku, nie pożądać innych, nie będą kochać ani nienawidzić[1]. Tutaj wyłania się kolejny problem w filmie. Czy życie bez emocji i uczuć jest faktycznie lepsze? Oczywiście, bohaterowie gwałtownie się mu sprzeciwiają, choć jest to równoczesne z przeciwstawieniem się iniekcji tego stanu dokonanej bez ich akceptacji. Produkcja więc, na uboczu, zadaje pytanie o potrzebę istnienia uczuć. Czemu one służą? Odpowiedź zawarta w obrazie, mówi, że to one, między innymi, sprawiają, iż ludzie są ludźmi. Można jednak pytanie odwrócić, wtedy Inwazja... wzniesie kwestię, co sprawia, że człowiek jest człowiekiem? I udzieli odpowiedzi: uczucia. W tej drugiej wersji pytania jednak, odpowiedź nie jest satysfakcjonująca. Nie tylko uczucia świadczą o człowieczeństwie. Co jeszcze jest wymagane? To pytanie musi pozostać bez odpowiedzi.

Jeszcze jedna ciekawa scena. Główny bohater ucieka długo wraz ze swoją ukochaną przed kosmitami. Po pewnym czasie na chwilę traci ją z oczu. Gdy pojawia się ponownie, stara się ją pocieszyć i całuje ją. Wtedy okazuje się, że ona również została już podmieniona. Następuje gwałtowne przeniesienie pragnienia, którego obiektem jest kobieta, na chęć oddalenia się od niej, w wyniku nagłej odrazy. Jest to wyrazisty fragment, pokazujący, że człowiek nie pragnie całości partnera, lecz jakiejś jego części. Gdy tej części brakuje, w filmie: gdy zanikają emocje w drugiej osobie, staje się ona (nieludzką) rzeczą, do której nie odczuwa się pociągu.

W samym filmie odnaleźć można kilka logicznych nieścisłości, nieco niedopracowany jest również montaż. Poza tymi jednak wadami oraz dość groteskowym pomysłem wyjściowym, jest to bardzo dobry obraz science-fiction.

„Inwazja porywaczy ciał” doczekała się następujących remake’ów:
Invasion of the Body Snatchers, reż. Philip Kaufman, 1978
Body Snatchers, reż. Abel Ferrara, 1993
Animorphis, serial z 1998 r.
Serial „Invasion” z 2005 r.
oraz inne filmy, które mniej lub bardziej nawiązują do klasyku Siegela.



The Incredible Shrinking Man
Reż. Jack Arnold
1957 r.

Niewątpliwie najciekawszą pozycją, jaka znajduje się w kolekcji jest „The Incredible Shrinking Man” Jacka Arnolda. Obraz opowiada historię zamożnego mężczyzny, posiadającego szczęśliwe życie i atrakcyjną żonę. Jego sytuacja uległa raptownej zmianie, gdy zostaje skąpany radioaktywną mgłą, podczas rejsu. Kilka miesięcy później jego fizjonomia ulega zmianie. Mężczyzna zaczyna się zmniejszać.

Początkowo jesteśmy świadkami dezintegracji jego kontaktów ze światem i utratą męskości. Jego społeczna pozycja ulega załamaniu. Z silnego człowieka, staje się zagubioną, słabą osobą. Jego pewność siebie ulatuje wraz z jego wzrostem. Jak bardzo wygląd wpływa na tożsamość? Czy posiadając inną masę, wzrost, aparycję, bylibyśmy tą samą osobą? Film stwierdza, że nie[1]. I nie jest to osąd pozbawiony podstaw. Łączy się z tym załamanie relacji partnerskich z jego żoną. Wraz z utratą swojej tożsamości, traci swoją męskość, zaczyna być cieniem samego siebie.

Wtedy wkracza w drugą fazę. Zmniejszanie się jako choroba. Protagonista staje się władczy, nerwowy, wręcz despotyczny w swojej relacji z żoną. Wynik jego frustracji to obwinianie innych, skrajne poirytowanie, które objawia się ciągłymi atakami w stronę najbliższych (w tym przypadku, w stronę żony). Ci, których znamy najlepiej są najłatwiejszym celem. Napisałem, zmniejszanie się jako choroba, gdyż zachowanie bohatera filmu, wygląda jak zachowanie osoby chorej na nieuleczalną chorobę. Miałem możliwość poznania tego typu zachowania w momencie zetknięcia osoby z tak dramatyczną, nieodwracalną sytuacją. Oczywiście, tego typu zachowanie nie jest regułą, ziarno tego zdenerwowania i narastającej frustracji musi już znajdować się wcześniej. Dla bohatera filmu, wściekłe, despotyczne zachowanie staje się maską, skrywającą jego niemoc i beznadziejne położenie.

Faza trzecia filmu i jedyna, która może pochwalić się scenami akcji (słynne starcie z tarantulą), to życie miniaturowego człowieka w samotności, w piwnicy własnego domu. W tej części filmu zmniejszanie się staje się równoznaczne z zagrożeniem utraty samego człowieczeństwa. Mężczyzna czyni w niej wszystko by nie zapomnieć o swym pochodzeniu i nie zrównać się poziomem do zwykłego zwierzęcia. Chce zachować resztki godności i inteligencji. Dumny człowiek, co częste w kinie tego typu, okazuje się zwycięzcą nad prymitywną stroną natury. Nie jest jednak w stanie skutecznie przeciwstawić się zmniejszaniu.

Ostatni moment filmu to końcowy etap miniaturyzacji bohatera, który zmniejsza się aż do nicości. W tych ostatnich chwilach odkrywa jednak sens istnienia wszechświata, sens Boga. W zetknięciu z nicością, poznaje sens wszystkiego i w końcu nabiera pewności swojej wartości. Odkrywa, że Bóg/Absolut jest równocześnie we wszystkim i w niczym. Nic nie jest mniej ważne, niezależnie od swej wielkości, czy to rozumianej dosłownie czy metaforycznie. Oczywiście, ostateczny sens, jaki poznaje bohater pozostaje nieznany widzowi.

W kontekście kina science-fiction lat 50. warto nadmienić, iż obraz w punkcie wyjściowym jest bardzo podobny do większości produkcji z tego okresu. Silny, przystojny mężczyzna staje do nierównej walki z fantastycznym zagrożeniem, którym jest kolejna wizja niebezpieczeństwa płynącego ze strony promieniowania. Posiada przy tym, zwyczajowo, atrakcyjną kobietę, z któą jest związany uczuciowo. Niedługo potem jednak Arnold dekonstruuje wszystkie składniki, jakie wiążą się z powyższym schematem. Mężczyzna nie jest w stanie stawić czoła zagrożeniu i traci swoją pozycję w starciu z głównym zagrożeniem. Oczywiście, udaje mu się ją odzyskać w trzeciej fazie filmu, lecz jedynie przed samym sobą (i widzami), lecz nie w oczach świata, dla którego umarł. Traci również swoją partnerkę, zamiast jeszcze silniej się z nią związać. Pojawiają się w filmie sceny, które sugerują zbliżającą się pomoc z jej strony, najlepiej widoczną w momencie, gdy schodzi do piwnicy po jedną ze swoich toreb, lecz pomoc nigdy nie następuje. Bohater nie ma szans na egzystencję w normalnym, „wielkim” świecie. Żona nie widzi, ani nie słyszy swego małego męża. Również główne zagrożenie w filmie jest inne niż zwykle. Nie są to kosmici czy wielkie potwory, jest to zmniejszanie się. Przeciwnik nie posiadający materialnej postaci, z którą można czynnie walczyć. Brak możliwości starcia się z takim oponentem dodatkowo wzmaga frustrację i niemoc bohatera. By zapewnić, spragnionemu wizualnej konfrontacji widzowi, dodatkową rozrywkę, film zawiera w sobie pojedynek z tarantulą („grającą” domowego pająka) by nikt nie wszedł z kina zawiedziony brakiem widowiskowych scen.

Ostatecznie, „The Incredible Shrinking Man” jest jednym z najlepszych filmów science-fiction z lat 50. jaki powstał i jednym z ciekawszych obrazów fantastyczno-naukowych w ogóle.





[1] Dość powiedzieć, że jedno z dwóch największych wydawnictw skupionych głównie na komiksie superbohaterskim, Marvel, zaczynał swoją działalność jako wydawnictwo wydające pulpowe powieści.
[2]Choć zauważyć należy, że produkcja Fritza Langa ma (aż nazbyt) pozytywne zakończenie, sugerujące przełamanie negatywnego impasu eksploatującej „góry” z eksploatowanym „dołem”.
[3]Który to film, oczywiście, kontynuuje dystopijną wizję naszej planety zapoczątkowaną w Terminatorze Jamesa Camerona.
[4] Nie mogę się oprzeć w tym miejscu przed skojarzeniem ze Star Trekiem, a szczególnie Star Trek: The Next Generation i umieszczonym w nim kolektywem Borg, jeszcze sprzed czasów pojawienia się królowej. Cel Borgów jest taki sam, pragną zasymilować w swój sposób egzystencji innych. Obiecują to samo, co obcy z Inwazji porywaczy ciał, tylko, że nie zmieniają ludzi w rośliny, a w maszyny. Ich świat musi również być światem pozbawionym przemocy i przestępstw, cierpienia psychicznego oraz fizycznego. Biorąc pod uwagę wynikające z tego konsekwencje, techniczną logikę i brak emocji, zawsze byłem ciekaw, jak na kolektyw zareagowałby Spock.
[5]W tym momencie przypomina się obraz Hiroshi Teshigahary „Twarz innego” (Tanin no kao), w którym główny bohater zmienia swoją tożsamość symboliczno-wyobrażeniową po zmianie twarzy, co z kolei prowadzi go do zgubienia tożsamości jako takiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz