poniedziałek, 6 grudnia 2010

Najważniejsze to kochać - 1975 / Gładka skóra - 1964




Najważniejsze to kochać jest pierwszym filmem Andrzeja Żuławskiego, zrealizowanym poza Polską. Pod wieloma względami swoją nadwyżkową formą wzbudza skojarzenia z poprzednimi obrazami reżysera, jednak jest zdecydowanie bardziej realistyczny i zdecydowanie mniej pesymistyczny. Przez niemal cały film zdaje się, jakoby Żuławski snuł opowieść o niemożliwości zrealizowania pragnienia, o niedostępności bohaterów do rozkoszy w świecie, gdzie protagoniści produkcji stykają się z rozkoszą po wielokroć.

Główny bohater – fotograf, który zmuszony jest fotografować orgie seksualne zakochuje się w aktorce, która zmuszona jest grać w filmach erotycznych. Ona sama zaś znajduje się w dysfunkcyjnym związku małżeńskim. W trakcie trwania filmu bohaterowie zbliżają się do siebie, jednakże obraz nie pozwala im na ostateczne zbliżenie, pokazując, iż obiekt przyczyna pragnienia jest niedostępny. Związek jaki chcą stworzyć nie ma opierać się (tylko) na popędzie seksualnym, czego potwierdzeniem jest fakt możliwości spełnienia czysto seksualnego, jaki pojawiają się wiele razy. Oczywiście sama osoba kobiety czy mężczyzny nie są przyczyną pragnienia tylko obiektem, który ma otworzyć do rozkoszy/przyczyny dostęp. Szczęśliwy związek płciowy jest jednak niemożliwy, a obiekt przyczyna pragnienia istnieje tylko, gdy jest niedostępny. Wydaje się więc, iż film Żuławskiego jest klasycznym przykładem filmu, w którym rozkosz nie zostanie osiągnięta. Żuławski jednak zdaje się zapominać, że rozkosz ma korzenie masochistyczne i czerpana jest z braku i dążenia do obiektu, a nie z jego posiadania.  Film buduje więc niemożliwy do ominięcia impas pragnienia, zawieszając tym samym skuteczność ideologii i negując możliwość osiągnięcia ostatecznego szczęścia przez jednostkę.

Sytuacja ta ulega zmianie w finale obrazu, w którym niemożliwe staje się możliwe. Miłość fotografa i aktorki sprawia, że udaje im się przezwyciężyć wszelkie przeciwności i dokonać ostatecznego zbliżenia, którego obietnicą jest szczęśliwy związek, czyli ich upragniona rozkosz. Film więc usadawia się, używając rozróżnienia Todda McGowana, w kinie scalenia, ustanawiając niemożliwy obiekt, a następnie pokazując jego osiągnięcie. Jest to zaskakujące, gdyż sam spodziewałem się po Żuławskim obrazu sprzeciwiającego się ideologii, zawieszającej jej skuteczność, a ostatecznie stworzył on obraz utrzymujący złudzenie możliwości zbudowania szczęścia, osiągnięcia rozkoszy w związku płciowym.

Chciałbym teraz przeciwstawić ów film z Gładką skórą w reżyserii Francois Truffaut. Zachodzi w nim odwrotna sytuacja. Początkowo zdaje się, że protagonista tworzy związek mający szanse na rozwój prowadzący do szczęścia, co więcej gdy film zmierza do końca, pojawia się nadzieja w postaci powrotu do poprzedniego związku.

Film, który umieścić należy w kinie pragnienia skupia się na mężczyźnie o wysokim statusie społecznym, posiadającym, wydawałoby się, szczęśliwą rodzinę, dobre kontakty z żoną i dzieckiem. Oczywiście jednak szczęśliwy związek płciowy jest jedynie oszustwem, które proliferować pragnie kino scalenia. W filmie Truffaut oszustwo to nie ma racji bytu.

Główny bohater wkrótce po rozpoczęciu filmu zakochuje się w stewardesie samolotu, w którym leciał. Jak się wydaje jego afekcja w jej kierunku zostaje odwzajemniona. Otrzymujemy więc klasyczny motyw zdrady i kochanki. Nie obywa się oczywiście bez problemów, przed ich omówieniem jednak warto zastanowić się gdzie leży objet petit a protagonistów obrazu francuskiego reżysera.

Mężczyzna pragnie udanego związku, umieszcza obiekt pragnienia w postaci dziewczyny, jednak jego ostatecznym obiektem przyczyną pragnienia jest, podobnie jak w obrazie Żuławskiego, szczęśliwy związek płciowy. Jednak on już taki stworzył ze swoją żoną, poszukując nowej partnerki potwierdza więc fakt braku możliwości stworzenia udanego związku, przez to również przewiduje się, iż jego drugi związek także nie może przynieść mu rozkoszy (abstrahując nawet od tego, że obiekt przyczyna pragnienia jest zawsze obiektem niemożliwym). Jedyna rozkosz to ta płynąca z prób zdobycia obiektu pragnienia, gdy wciąż odczuwa się jego brak.

Podobna sytuacja zachodzi w przypadku dziewczyny będącej jego obiektem pragnienia. Również w jej przypadku zachodzi chęć zbudowania stałego związku, powodem ich bycia ze sobą nie ma być jedynie popęd seksualny. Potwierdzają to dwie sceny. W jednej z nich dziewczyna jest podrywana przez mężczyznę na ulicy, który jest w swym zachowaniu bardzo natarczywy - z łatwością przez to możemy zinterpretować jego zachowanie jako prowadzące do niezobowiązującego zbliżenia seksualnego. Dziewczyna odrzuca gwałtownie jego zaloty, czując się przy tym upokorzona. W podobnej sytuacji znajduje się również, pod koniec filmu, żona głównego bohatera, która również gwałtownie odrzuca zaloty przypadkowo spotkanego mężczyzny. Ich zachowanie sugeruje brak chęci spełnienia podstawowej żądzy fizycznej a prób spełnienia pragnienia i odnalezienia rozkoszy w długotrwałym związku płciowym. A to wszakże jest niemożliwe. Jest to również ukazanie niemożliwości dostępu do rozkoszy, która wymyka się również innym.

W widoczny sposób wszelkie relacje damsko-męskie w filmie Truffaut (za wyjątkiem znajomych protagonisty) ulegają dezintegracji. Zarówno oba związki bohatera obrazu, jak i związki z przeszłości jego obiektu pragnienia nie przynosiły szczęścia i były skazane na porażkę. Kolejnym faktem potwierdzającym fantazmatyczny charakter związku będącego tematem filmu jest jego ukrywanie. Jeśli podmiot znajduje prawdziwą rozkosz z przebywania z nią/nim nie będzie go/jej ukrywał przed innymi, a tym samym pozbawiał siebie rozkoszy. Tym samym okazuje się, iż powodem odczuwania rozkoszy jest nie sam związek, ile pragnienie związku. Niestety zagubieni w fantazji bohaterowie nie są w stanie tego dostrzec, co prowadzi w finale do tragicznych skutków.

Film francuskiego reżysera zawiesza więc skutecznie sprawność funkcjonowania ideologii, ukazując, że nie jest ona w stanie zapewnić rozkoszy i spełnić pragnienia, oraz, że podmiot ją wyznający/w niej egzystujacy nie może odnaleźć rozkoszy. Obnaża to kłamstwo ustanawiające podmiot w roli uległego wyznawcy ideologii, który wierzy w jej zbawienną moc.


Powyższy tekst dot.:

Tytuł oryginalny: L' Important c'est d'aimer
Tytuł polski: Najważniejsze to kochać
Reżyseria: Andrzej Żuławski
Produkcja: Francja, Włochy, RFN
Rok: 1975

Tytuł oryginalny: La Peau douce
Tytuł polski: Gładka skóra
Reżyseria: Fancois Truffaut
Produkcja: Francja, Portugalia
Rok: 1964

piątek, 10 września 2010

Moje teksty w magazynie KZ

Poniżej znajduje się lista moich tekstów, jakie napisałem dla magazynu KZ. Kolejne będą pojawiać się w przyszłości.

Amerykański sen... nam się lepiej śpi bez niego - o Harvey'u Pekarze, jego komiksach Amerykański splendor i filmie pod tym samym tytułem.

Thor: Geneza Nordycki bóg w służbie amerykańskich wartości - o superbohaterze Marvela, Thorze, jego powstaniu i sukcesie.

Blood & Water Jesteśmy tylko krwią i wodą... - recenzja miniserii Blood + Water z Vertigo.

Dracula: A Symphony in Moonlight and Nightmares ...in a nightmare without cease / you dream of poison to bring peace - recenzja powieści graficznej Marvela Dracula: A Symphony in Moonlight and Nightmares.


EC uwodzi niewinnych (także wampirami) Zejście do krypty komiksu - historia wydawnictwa EC.

Tomb of Dracula Zakamarki grobowca Draculi - ogólne omówienie serii Marvela Tomb of Dracula.

X-Men: Pierwsza klasa Mutanty ruszają w świat - recenzja filmu Mathew Vaughna X-Men: First Class, zrealizowanego na podstawie komiksów Marvela.

The Crow - James O'Barr Emocjonalizm kruka - recenzja komiksu The Crow.

Moon Knight - rycerz o wielu osobowościach Awatar zemsty egipskiego boga - omówienie postaci Moon Knight z uniwersum Marvela.

Dziwne przygody czas zacząć - recenzja antologii Strange Adventures z Vertigo.

Daredevil - geneza i ogólne spojrzenie na postać Krótkie podsumowanie losów Śmiałka - tytuł mówi za siebie.

wtorek, 7 września 2010

Kozure Okami: Sono chisaki te ni, 1993



Tytuł: Kozure Okami: Sono chisaki te ni
Tytuł anglojęzyczny: Lone Wolf and a Cub: Final Conflict
Tytuł polski (własne tłum.): Samotny Wilk i Szczenię: W tych małych rękach

Reżyseria: Akira Inoue
Scenariusz: Kazuo Koike

Kraj: Japonia
Rok: 1993

Występują: Masakazu Tamura, Tatsuya Nakadai, Yushi Shoda

Seria o Samotnym Wilku nieustępliwie prowadziła swego bohatera poprzez zagrożenia i konflikty feudalnej Japonii okresu Tokugawa. Najpierw poprzez karty mangi, później w kolejnych filmowych i serialowych adaptacjach. Przyznać od razu należy prymat filmowym wersjom z Tomisaburo Wakayamą w roli nieugiętego Ogami Itto. Niestety seria filmów z bratem Shintaro Katsu nie została zakończona, po latach zaś postać Wilka powróciła w kolejnym wcieleniu, które przedstawiło skrót całej serii mangi w postaci jednego filmu.

Niestety nadmiar fabularny produkcji bardzo negatywnie wpływa na odbiór całości. Przede wszystkim razi wielość wątków, która nie pozwala należycie rozkoszować się co krótszymi, pojawiającymi się i znikającymi nie pozostawiając w pamięci wyraźnych śladów. Tak samo wygląda się sposób prezentacji głównego bohatera, który raz pojawia się w jednym miejscu, po kilku minutach zaś przebywa w kompletnie innych okolicznościach, które ostatecznie nie mają na główną oś fabularną żadnego wpływu. Przez to film, z powodu nagromadzenia w powolnym, bądź co bądź, stylu narracji nic nie dodających do fabuły scen, potrafi w wielu miejscach nużyć. Dodatkowo nie są to również sceny, które by zachwycały wizualnie lub pomysłowością. A to jest już w stosunku do tego typu kina ogromny zarzut.

Po pierwsze jego wizualna nieatrakcyjność (za wyjątkiem kilku naprawdę estetycznie ujmujących kadrów) jest ogromną wadą w świetle ogółu kina japońskiego, jak i samej Japonii, która jest przecież krajem (czasem aż nazbyt) estetycznym. Często nawet w niskobudżetowych produkcjach kadrowanie i walory wizualne są przedmiotem zachwytu lub choćby zainteresowania, jakby wręcz umiejętności ich wykonywania były u wielu twórców wrodzone. Niestety omawiany film stoi o wiele niżej poziomem, nie stanowiąc żadnej niemal konkurencji dla popowego przesytu wizualnego ani minimalistycznego estetyzmu kina jidaigeki wyreżyserowanego przez takich wirtuozów kina jak Masaki Kobayashi.

Brak pomysłowości jest natomiast zarzutem również w kontekście serii o Ogamim Itto, która zawiera w sobie mnóstwo scen i chwil, zaskakujących czytelnika/widza wiele razy. Tutaj tego zaskakiwania brak, a po dwóch, trzech wątkach gaśnie wszelka antycypacja kolejnych wydarzeń. Tym bardziej, że w rolę Itto wcielił się człowiek, który oprócz ograniczonego sztafażu dramatycznego aktora, nie posiada żadnych cech, które pasowałyby do postaci Samotnego Wilka. Czytając mangę nasuwa się bardziej na myśl osoba przypominająca ekspresją Toshiro Mifune, filmowe kreacje Tomisaburo Wakayamy również prezentowały osobę, która swą aparycją potrafiła wzbudzić trwogę, natomiast tutaj mamy przed sobą jednostkę umęczoną, odczuwającą niemalże weltschmerz, gdyby nie buddyjskie mądrości o reinkarnacji pewnie byłaby to postać całkiem tragiczna i pozbawiona nadziei.

Przy ekranie potrafi jednak widza utrzymać z powodzeniem Tatsuya Nakadai. Każdy miłośnik kina japońskiego zna go doskonale z licznych, zwykle doskonałych kreacji u takich reżyserów jak Masaki Kobayashi, Kon Ichikawa, Hiroshi Teshigahara czy Akira Kurosawa, tutaj również prezentuje się znakomicie, swoją wyrazistością przewyższając wszystkich pozostałych aktorów i jako jedyny pozostając w pamięci widza po zakończonym seansie. Wciela się on w rolę przeciwnika, również naznaczonego tragicznie przez życie, Itto, Retsudo Yagyu, który jest jedyną osobą, jaka może się równać szermierczymi umiejętnościami z głównym bohaterem produkcji. Oczywiście na koniec zostaniemy świadkami pojedynku dwóch adwersarzy, rozgrywającego się nad morzem i przypominającego miejscem starcia finały licznych produkcji o Miyamoto Musashim.

Warto jednak zwrócić uwagę na podtytuł filmu, który w dużej mierze może posłużyć za charakterystykę fabuły, a szczególnie motywacji i działań protagonisty obrazu. Choć w anglojęzycznym „tłumaczeniu” zostaje to utracone na rzecz próby zainteresowania miłośnika walk i pojedynków ostatecznych, w wersji japońskiej tytułu jest wyraźnie wyeksponowana rola, jaką w całej historii odgrywa mały Daigoro, syn Ogamiego Itto. Jest to bodaj jedyna adaptacja mangi Kazuo Koike, w której tak uwydatniona jest rola dziecka. Faktem jest jednak, iż bez wiedzy o oryginalnym tytule trudno byłoby ją ustawić w tak centralnej pozycji, która by skupiała więcej uwagi niż w poprzednich filmach czy serialach o Samotnym Wilku.

Daigoro tutaj bezpośrednio wpływa na działania swego ojca, który musi go otaczać opieką, przez co nie może zachowywać się jak całkiem samotny ronin, inna sprawa, że często odnosi się wrażenie, jakby zapominał, że posiada dziecko. Taka już jednak specyfika japońskiego wojownika. Daigoro wpływa również na losy innych, córka Yagyu Retsudo ratuje mu życie, w końcu dochodzi w niej do pewnej przemiany, nie bez udziału samego Ogamiego. Swój wpływ będzie również malec miał na głównego adwersarza bohatera obrazu, w czasie, gdy będzie z nim przebywał poznamy miłą, ojcowską stronę Retsudo, a w finale Daigoro chwyci za ostrze, i mimo że nie będzie w stanie, jako małe dziecko, wyrządzić nim żadnej krzywdy, to ustanawia to jego pozycję na przyszłość, jako kontynuatora ścieżki ojca po meifumado, ścieżce demonów, krwi i walki. (Co ciekawe aktor, który w dziecięcych latach wcielał się w Daigoro w serii filmów z Tomisaburo Wakayamą, kiedy był dorosły został aresztowany za morderstwo.) Tak naprawdę bowiem całość życia wojownika sprowadza się do krwi i śmierci, a wzniosłe akcenty są co najwyżej ekstremalną rzadkością. Podtytuł „wszystko w tych małych rękach” w kontekście tragicznego finału staje się jakby pesymistyczną przepowiednią kolejnych zabójstw i kolejnych cierpień, jakie przypadną w udziale zarówno Daigoro, jak i osobom, które napotka na swej drodze niekończącej się walki.

Ostatecznie w tej walce, jak i w finiszu historii, nie ma żadnego zwycięzcy. Jedni giną, inni popełniają samobójstwo, jeszcze inni pójdą w ich ślady. Do dziś nie jestem w stanie zrozumieć finalnego seppuku jednej z postaci, które odbieram jedynie za przykład wielkiego tchórzostwa okazanego przez osobę, po której bym się go nie spodziewał. Czy naprawdę popełnienie samobójstwa jest jedynym honorowym rozwiązaniem wszystkich spraw? Czy skierowanie miecza przeciw sobie nie jest wyświadczeniem przysługi tym, którzy byli/są twoimi wrogami? Oczywiście ta dywagacja nie jest nowa, a jej rozstrzygnięcie z powodu różnic kulturowych jest co najmniej, używając eufemizmu, problematyczne.

Sam omawiany film zaś ustanawia siebie bliżej wartości buddyjskich, a samobójstwo jawi się w nim,  bardziej jako forma zadośćuczynienia. Niestety produkcja nie wzbudza w widzu wymaganych emocji, aby jej fabuła okupowała umysł widza z wystarczającą siłą by przejął się on losem wszystkich obecnych w niej postaci. Otrzymujemy więc nieco nieskładny obraz, który potrafi nużyć i jedynie na krótkie chwile zmusić do uważniejszego obserwowania akcji, a to zdecydowanie za mało, by uznać go za obraz udany.

Avatar, 2010



Przedwczoraj obejrzałem "Avatar" w wersji specjalnej, wersji normalnej nie oglądałem, lecz doszedłem do wniosku, że jest to jeden z tych filmów, który trzeba przynajmniej raz zobaczyć i przyjąć względem niego własny punkt widzenia. Tym bardziej, że wybór produkcji zrealizowanych w 3D jest zatrważająco odstręczający na chwilę obecną (pierwsze, co przyszło mi do głowy po zobaczeniu zwiastunów filmów 3D w kinie (na początek był nowy "Resident Evil") była chęć obejrzenia "Hero" Zhanga Yimou w technice trójwymiarowej, ten film jest niemal stworzony do trójwymiaru, mam nadzieję, że Chińczycy zrealizują wkrótce dobrą produkcję wuxia w 3D).

O "Avatarze", jak i samej technice trójwymiarowej napisano już wiele, więc nie będę się trudził pisaniem tego, co można czytać w wielu już miejscach. Zgadzam się, że zarówno "Avatar", jak i samo 3D nie są wielką rewolucją, lecz technologia, jak i film są przyjemną gumą do żucia dla oczu, obojętną z punktu widzenia intelektualnego, lecz w końcu człowiek jest augentier, więc zawsze dobre wrażenie wizualne jest pożądane. Chciałbym więc obejrzeć prawdziwie surrealistyczny film zrealizowany w tej technice.

Do przeczytania recenzji odsyłam do twitcha: http://twitchfilm.net/reviews/2009/12/avatar-review-1.php i http://twitchfilm.net/reviews/2009/12/avatar-review.php 
oraz do ciekawych słów Slavoja Żiżka: http://www.newstatesman.com/film/2010/03/avatar-reality-love-couple-sex

Przy Slavoju się na moment zatrzymam. Pośród innych zarzutów, Żiżek zarzuca temu filmowi rasizm. Nie tak, że sama produkcja jest z gruntu rasistowska, lecz jako wytwór przemysłu/społeczeństwa zachodniego, które bazuje na m.in. rasizmie czy wysysaniu (mniej lub bardziej pełnym i/lub dosłownym) soków/krwi z warstw niższych, musi taka być, przy założeniu, że ma spodobać się szerokiej widowni. Żiżek wyjaśnia jak to, wg niego, funkcjonuje, więc nie będę po nim powtarzał. 

Ze swojej strony chciałem tylko dodać, że tak naprawdę jedyną heroiczną (nie rasistowską i nie wampiryczną) postacią w filmie jest Trudy Chacon (w tej roli Michelle Rodriguez). Jest to jedyna osoba, która pomaga Ney'tiri i poświęca za nich życie całkowicie bezinteresownie. Nie dlatego, że jest to dla niej obiekt badawczy (jak dla naukowców), nie dlatego, że zakochała, że znalazła partnera z wyższych sfer, otrzymała szacunek i możliwość odzyskania władzy w nogach (jak Jake Sully, najbardziej wampiryczna postać w filmie - odsyłam znów do Żiżka i jego przykładów z Kimplinga i "Titanica"), tylko zaangażowała się w walkę, ponieważ czuła/wiedziała, że jest ona słuszna. Nie potrzebowała żadnej zachęty czy nagrody i opłaciła swą walkę życiem, dosłownie poświęcając się dla idei. Jest to czyn całkowicie heroiczny i godny szacunku, ustawiający Trudy, jako jedyną prawdziwie bezinteresowną i dobrą postać w filmie. Szkoda, że tak mało wyeksploatowaną, gdyż Michelle i, bardziej, Lang są tak naprawdę jedyny aktorami, którzy w produkcji Camerona nie zmieszali się z tłem.

Wydaje mi się, że kwestia Trudy nie była często poruszana (jeśli w ogóle - nie czytałem większości recenzji i opinii nt. "Avatara"), dlatego też postanowiłem umieścić kilka zdań na jej temat. Wszystko inne można przeczytać po użyciu powyższych linków. Miłej lektury.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Inception, 2010 / Expendables, 2010

x

Tytuł: Inception

Tytuł polski: Incepcja

 

Reżyseria i scenariusz: Christopher Nolan

USA/Wielka Brytania, 2010

 

Występują: Leonardo DiCaprio, Ellen Page, Joseph Gordon-Levitt, Cillian Murphy, Ken Watanabe.

 

Brak czasu zmobilizował mnie do powrotu do formuły ‘krótkiego spięcia’ i skróconego pisania o kilku pozycjach w jednym poście. Tę odsłonę poświęcam dwóm ostatnim wizytom w kinie.

 

„Incepcji” Nolana poświęcono już wiele czasu niemal wszędzie, gdzie tylko pisze czy mówi się o filmach, zwykle chwaląc tę produkcję i przyznając jej wysokie noty. Uważam przez to, że kolejne omawianie obrazu jest robieniem mu przysługi, może nawet nazbyt wielkiej, gdyż w moim odczuciu „Incepcja” jest, że użyję trywialnego określenia, po prostu przereklamowana. I przeceniana. Dlatego też postaram się jak najkrócej sformułować swoje odczucia względem tego filmu. Wymiennie stosuję przy tym nazwiska aktorów i postaci filmowych, ufając, iż czytelnik zorientuje się bez problemów o kim w danej chwili mówię, swoje myśli układam w pracy bez dostępu do Internetu.

 

Zakładam też teraz, że do momentu wejścia w sen Ciliana Murphy'ego akcja rozgrywa się w świecie realnym, choć nie uważam by to założenie miało prawdziwą rację bytu, poniżej wyjaśniam dlaczego.

 

Incepcja nie mogła się udać, gdyż w momencie gdy podmiot śniący dowiaduje się, że jest we śnie, zgodnie z psychoanalizą Freuda, nie może zetknąć się z traumą. Nie jest w stanie nie tylko jej spotkać (dodatkowo wiedząc, że jest we śnie, nie miałby powodu by w nią uwierzyć), może również kontrolować sen, oddalając się od traumy. Mówiąc słowami McGowana rozwijającego myśl Lacana, dotyczącą świadomego śnienia: "[...] kiedy widzimy, że sprawy zmierzają ku traumie, nieuchronnie odwracamy się od niej"(Realne spojrzenie, s. 34). Dlatego we śnie jedyną możliwością zetknięcia z sytuacją traumatyczną jest bycie podmiotem śniącym niewiedzącym o swoim stanie. W momencie, gdy Cobb informuje swój cel o pozycji śniącego, nie ma możliwości by ten zetknął się z traumatycznym problemem relacji z ojcem. Nawet jeśli wydaje mu się, że znajduje się w śnie innej osoby, wtedy tym bardziej nie ma pewności, czy to, co widzi nie jest sennym majakiem umysłu drugiej osoby (mimo, że na poziomie świadomości jest teoretycznie przekonany przez Cobba, że w te wizje należy wierzyć, podświadoma wiedza o przebywaniu w stanie snu nie pozwoli mu uwierzyć). Gdy jest we śnie, i wie o tym, nie ma powodu by wierzyć w cokolwiek, czego doświadcza. Konkluzją jest myśl, że postać grana przez Murphy'ego nie powinna, zakładając, że Freud i Lacan mają rację, spotkać się z traumą relacji z ojcem. Lub przyjmując inne słowa Freuda, nawet jeśli we śnie pojawia się myśl implikująca wątpliwość podmiotu co, do stanu w jakim się znajduje (myśl: to tylko sen), podmiot wciąż nie może sprawować świadomej kontroli nad snem, jest to tylko degradacja poprzednich przeżyć i umożliwienie tolerancji nowych. "Myśl ta służy uśpieniu czujności pewnej instancji, która w danej chwili miałaby wszelkie powody, by się obudzić i zabronić kontynuowania snu" (Freud). Wtedy cel Cobba nawet po uzyskaniu informacji, że znajduje się w śnie, przyjmuje to jako ulgę wyjaśniającą poprzednie wydarzenia i łatwiej może znieść kolejne wytwory śniącego umysłu. Może się tak dziać jednak z dwóch przyczyn: 

 

1. wiem, że może dochodzić do dziwnych wydarzeń, bo wiem, że wszystko to jest snem, więc nie mam powodu wierzyć w realność niczego, co widzę.

2. myśl "to tylko sen" staje się kolejnym elementem samego snu pozwalającym przetrwać pewien kryzys świata sennego (rozwój dziwnych wydarzeń, które, wg filmu, mogą zdradzić podmiotowi swoją nieprawdziwość), wtedy wszystko nadal pozostaje w ramach snu. 

 

Jednak jeśli założenie 1. jest prawdziwe, to jak pisałem wcześniej, incepcja nie ma prawa się udać, a podmiot nie zetknie się z traumą, nawet sztucznie mu postawioną, w decydującej chwili wycofa się. Jeśli założenie drugie jest prawdziwe, to tak naprawdę wszyscy w momencie wejścia w świat snu nie powinni być świadomi swej pozycji (wtedy film staje się wyrazicielem perwersyjnej chęci: chciałbym móc być we śnie i jednocześnie być świadom snu i sprawować nad nim kontrolę (pojawia się tu jedna z podstawowych ludzkich żądz: żądza sprawowania kontroli), co jest tylko filmową zabawą nie mającą żadnego związku ze stanem rzeczywistym, pozafilmowym), na wzór osób śpiących u chemika (wszyscy wiedzą, że weszli w świat snu, ale po wejściu jest dla nich realny).

 

Dlaczego Murphy w ogóle ma w którymś momencie snu dowiedzieć się (niezamierzenie przez Cobba i jego ludzi), że śni? Logika filmu, wyrażona przez samego Cobba, zakłada, że we śnie zawsze przyjmujemy wszystko za prawdę niezależnie, co widzimy. Dlaczego wydarzenia ze snu (spadający samochód), mają w ogóle wpływać na głębsze warstwy snu? Nie mają one oparcia w rzeczywistości, więc zjawisko spadania we śnie nie ma podstaw fizycznego zniekształcania świata sennego o poziom niższego. Jedynie poprzez podświadomość śniących, lecz skoro architekt panuje nad snem i może naginać jego fizykę do własnej woli, dlaczego nie może utrzymać świata sennego bez zniekształceń skoro nad wszystkim sprawuje władze? Skoro Eames mógł wyśnić sobie wielką spluwę, mówiąc nie bójmy się śnić z rozmachem, dlaczego nie mógł wyśnić sobie, że jest kuloodporny? Skoro mogą mieć w sennym samochodzie, senne butle z tlenem (wyśnione w ramach przygotowania do misji), dlaczego nie mogą wyśnić sobie, że oddychają pod wodą? Lub, że w sennej wodzie można oddychać jeśli nie chcą ingerować w swoje ciała. Te zarzuty tyczą się tego, że film o śnie powinien być albo bardziej groteskowy/surrealistyczny i odważny (załamywać rzeczywistość, czyż sny muszą być realne, skoro i tak podmiot śniący we wszystko uwierzy? A skoro podmiot dowiaduje się o śnie zawsze po tym jak śnił, to czyż nawet przy zachowaniu realizmu po przebudzeniu nie powinien, wg logiki filmu, wiedzieć, że śnił?) lub bardziej oniryczny i schizofreniczny. Powinien popychać granice. To, co utrzymujemy to film a'la James Bond, w którym podróże po różnych miejscach geograficznych, zostały zastąpione podróżami po różnych warstwach snów z dodatkiem bijatyki bez grawitacji. Z zimowych gór, do ulicznych strzelanin przez ekskluzywny hotel. Film w zupełnie nie śni z rozmachem.

 

Jedyną możliwością wyjaśnienia filmu, jest uznanie, że całość, od pierwszej do ostatniej minuty, była sennym majakiem Cobba (lub kogokolwiek innego), który potrafił w swym "realnym" świecie wyśnić dla siebie Ariadnę.

Tytuł: Expendables

Tytuł polski: Niezniszczalni

 

Reżyseria i scenariusz: Sylvester Stallone

USA, 2010

 

Występują: Sylvester Stallone, Jason Statham, Jet Li, Dolph Lundgren, Eric Roberts, David Zayas, Giselle Itte, Mickey Rourke, Steve Austin, Randy Couture, Aaron Aquilera, Bruce Willis, Arnold Schwarzenegger

 

W przeciwieństwie do produkcji Nolana, obraz Stallone’a w ogóle nie próbuje być ambitnym sposobem na strzelaniny i szpiegowanie. Właściwie szpiegowania tu jak na lekarstwo, za to strzelanin i mordobicia mnóstwo. Oto supertwardziele minionych lat powracają by pokazać, jak kino akcji powinno wyglądać.

 

Od razu trzeba powiedzieć, iż film skierowany jest do osób, które pałają niesłabnącą miłością do kina akcji lat 1980. Jeśli wciąż świetnie potrafisz bawić się na „Commando”, „Cobrze” czy trzeciej części „Życzenia śmierci” oraz im podobnych, to nowa produkcja Sly’a nie powinna Cię zawieść.

 

Film posiada wszystkie parafernalia, jakie wymagane są w tego typu kinie. Mnóstwo strzelania i walk wręcz, starych wyjadaczy kina akcji, niezbyt ambitne dialogi z wieloma ironiczno-kiczowatymi zdaniami, fabułę, która sprawuje funkcję uzasadnienia kolejnych scen akcji, ogromną ilość mięsa armatniego, dużo wybuchów i scen pokazujących, że ekipa „Niezniszczalnych” nie jest po prostu twarda, a jest ultratwarda. Nawet film jest zawieszony pod wieloma względami w tematyce teraźniejszości (jak przystało na dobre kino akcji), mimo że jego fabuła w większości rozgrywa się w jakimś małym latynoskim kraju, który nawet naprawdę nie istnieje, gdzie bohaterowie organizują ćwiczenia strzeleckie z udziałem miejscowej armii, jako ruchomych celów. Jest nawiązanie do, będącej od dłuższego czasu popularnej gdzieniegdzie myśli, że zło tego świata (pieniądz, hedonizm, brak honoru, utrata wartości) przychodzi z Ameryki, są humanitarne wartości pod postacią jedynej ważnej postaci kobiecej i rozrzewnienia Rourke’a, melancholijne poszukiwanie wyższych wartości w świecie ogarniętym ciągłą wojną, ale i tak wszystko ulega, jakżeby inaczej, zapomnieniu, gdy wielkie spluwy pojawiają się na ekranie a budynki i ludzie rozpadają się w drobny mak, gdy czasem ktoś strzeli „za nisko”. W tym momencie przypomina mi się „Życzenie śmierci 4”, gdzie twórcy starają się wyeksponować temat różnorakich zagrożeń związanych z narkotykami (szczególnie ich wpływu na dzieci, przedawkowań, sprzedawania siebie i kradzieży by zdobyć kokainę czy inne środki etc.), lecz kto pamięta o nastolatkach narkotyzujących się w brudnych alejkach czy ciemnych uliczkach, gdy Bronson biega z wielką giwerą rozwalając członków trzech mafii od najniższego do najwyższego szczebla?

 

Nie da się przy tym ukryć, iż film Stallone’a posiada sporo wad, udramatyzowanie akcji praktycznie nie istnieje, skaczemy od jednej sceny do drugiej z przerwami na krótkie dialogi i ironiczne komentarze, montaż jest czasem zbyt chaotyczny, sztucznie dynamizujący akcję, kamera momentami pojawia się zbyt blisko scen walk (szczególnie podczas pojedynku Li vs. Lundgren), większość postaci to jednowymiarowe pionki, które mają po jednej/dwu wypowiedziach (światło skierowane jest na, kolejno, Jasona Stathama, Sylvestra Stallone’a, Jeta Li, Dolpha Lundgrena), ale wszystko to jest do zaakceptowania w tego typu, czysto rozrywkowej, produkcji. Choć może nie wszystko, bardzo irytowało mnie pojawienie się komputerowej krwi. Jest to bardzo nie w stylu lat 1980. Ostatecznie jednak i to da się przeboleć.

 

Kino, jako medium, jest męskie (co poświadcza wielu teoretyków kina) i film Stallone’a doskonale to pokazuje, w bardzo prosty i dający sporo rozrywki sposób. „Niezniszczalni” są filmem, który nie ma ambicji bycia czymś więcej ponad ukłon w stronę miłośników starej szkoły kina akcji, z próbą wykorzystania pewnych udogodnień dzisiejszej techniki. Same zapowiedzi i aktorzy świadczą o tym, jakie jest to kino i ostatecznie otrzymujemy to, co nam obiecano, więc każdy z pewnością wie, czego się spodziewać i może zdecydować, czy jest to produkcja dla niego. Ja mam tymczasem nadzieję, że wersja reżyserska (jeśli wyciętego materiału nie wyrzucono) zostanie wydana na DVD, część druga pojawi się wkrótce, Li znów zawalczy z Lundgrenem, Arnold pojawi się na dłużej, a Van Damme zrobi szpagat w powietrzu (choć to może być już dla niego zbyt wiele).

wtorek, 17 sierpnia 2010

Daikaiju Gamera, Gamera, 1965

 

Tytuł oryginalny: Daikaijû Gamera
Tytuł anglojęzyczny: Gamera

Tytuł polski: brak.
(z jap. dosł.: Wielki potwór Gamera)


Reżyseria: Noriaki Yuasa
Scenariusz: Nisan Takahashi
Rok: 1965
Kraj: Japonia
Czas trwania: 80 min



Po niewątpliwym sukcesie, jaki studio Toho odniosło za sprawą premiery „Gojira” w reżyserii Ishiro Hondy, Daei czuło się zobligowane do wystawienia swojego zawodnika na arenie kaiju. Tak też narodził się pomysł, który z kolei dał podstawy do stworzenia całego filmu prezentującego widzom gigantycznego żółwia, zwanego Gamera, niszczącego japońskie miasta i ich infrastrukturę.

Nie sposób nie zauważyć wielu punktów zbieżnych z produkcją Hondy, wyłaniających się z produkcji Yuasy już od samego początku. Dawne podania o gigantycznym potworze, jego obudzenie wybuchem atomowym, wynikiem czego sieje on grozę i zniszczenie, gigantyzm stwora etc. Brzmi aż nazbyt znajomo. Wycięto jednak wątek konfliktu między chęcią zniszczenia stwora, dyktowaną przez zdroworozsądkową postawę obronną a zachowania go, jako obiektu testowego, co jest wynikiem myślenia par excellence naukowego. Prawdą jest, iż dwubiegunowość, niestety wprowadzona bardzo nieskładnie i nie posiadająca większego wpływu na fabułę, a jedynie irytująca swym nieprzemyśleniem i wtrąceniem na siłę, by film polubiła młodsza, wręcz dziecięca widownia, jest obecny. Wyraźnie jednak jest pokazane, iż całość zmierza do unicestwienia lub przynajmniej chwilowego pokonania bestii. Trochę smaku tej schematycznej (już wtedy) fabule dodaje wątek pojawiających się UFO. Niestety i on zostaje wkrótce złączony z główną osią fabularną, przez co film cierpi na ekstremalne uproszczenie, stając się w wielu scenach nużący i przewidywalny. Szczególnie, że bohaterowie należą do jednowymiarowych, do tego ich brak wyrazistości sprawia, iż niemal niemożliwe jest utożsamienie się, lub kibicowanie jakiejkolwiek postaci. Zabija to w widzu dużą część napięcia, jakie obraz mógłby wywołać, gdyby posiadał żywszych i pełniej zaprezentowanych bohaterów.

Oczywiste przy tego typu fabule stają się nawiązania do drugiej wojny światowej i zrzucenia bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. W tym świetle Gamera staje się kolejną animizacją broni nuklearnej, niszczącej w sposób dosłowny i potworny (samemu będąc potworem) Japonię. Czy jest to jednak świadome nawiązanie do wojny czy zwykłe wykorzystanie motywów z „Godzilli” pozostaje kwestią otwartą. Jeśli nawet autorzy nie podeszli do tego z pełną świadomością popełnianych czynów, nadal są one wyraźnie obecne w produkcie finalnym. Osłabia je niepotrzebnie wątek dziecka lubiącego żółwie i, co za tym idzie, Gamerę. Tym bardziej, iż monstrum w jednej ze scen uratuje malcowi życie, co jest niepotrzebną fabularną niekonsekwencją, psującą ocenę zachowania Gamery i jednocześnie pozbawiającą ją najważniejszej funkcji, czyli szerzenia całkowitej destrukcji. W końcu też film bardzo widocznie zaznacza jakie jest jego ostateczne przesłanie: wspólna współpraca między różnymi narodami, która wznosi się ponad podziały i uprzedzenia. Tylko razem, jako Ziemia, możemy stać się silni i pokonać zewnętrzne zagrożenie, które, w tym konkretnym przypadku, reprezentuje Gamera, a w presuponowanym planie, broń nuklearna i wojna jako taka. Przesłanie piękne i warte podkreślenia, natomiast jego prezentacja jest zaprzeczeniem wzniosłości tematu.

Technicznie film nie zachwyca, prezentując się gorzej, zarówno muzycznie, jak i wizualnie od produkcji Hondy. Przewidywalne, proste ujęcia, które nie pomagają zainteresować się równie prostą i niezbyt dobrze udramatyzowaną fabułą, są kolejną wadą produkcji. Muzyka stanowi beznamiętne tło dla wydarzeń, które rozgrywają się na naszych oczach, nie dotykając żadnej czułej struny w umyśle odbiorcy. Sam stwór natomiast jest kolejnym gumowym monstrum, których pełno w japońskim kinie i nawet odrzutowe silniki skryte w pancerzu nie pomagają mu zyskać elementów, które zaliczyć można in plus (choć samą scenę, jak najbardziej warto pochwalić za fakt bycia najbardziej zaskakującą sceną w całej produkcji). Wręcz przeciwnie, stają się one jednym z najbardziej absurdalnych i kontradyktoryjnych w całości projektu wielkiego żółwia.

Mimo poważnych braków technicznych i fabularnych Gamera zdołała obronić swą pozycję w świecie gigantycznych kaiju zamieszkujących japońską kinematografię. Do dziś powstają kolejne filmy opowiadające o przygodach żółwia gargantuicznych rozmiarów, który awansował z zagrożenia Ziemi na obrońcę wszechświata (zmiana czasów wymusza zmianę zewnętrznego Innego, który będzie reprezentował mniej lub bardziej fantazmagoryczne zagrożenie). Trzeba przyznać, że niektóre z nich, jak np. film w reżyserii Shusuke Kaneko z 1995 roku, prezentowały wysoki poziom fantastycznego kina rozrywkowego, przewyższając niejedną produkcję z Godzillą. Dzięki temu zresztą Kaneko miał okazję samemu zmierzyć się z tematyką Króla Potworów i, trzeba powiedzieć, wybrnął z zadania udanie. To już jest jednak opowieść na inny czas.


sobota, 7 sierpnia 2010

Girlfight, Zbuntowana, 2000

Tytuł oryginalny: Girlfight
Tytuł polski: Zbuntowana

Reżyseria i scenariusz: Karyn Kusama
Rok: 2000
Czas trwania: 110 min.

W roli głównej: Michelle Rodriguez


Obraz Girlfight jest podwójnym debiutem oraz filmem, który można rozumieć w trójnasób. Jest to również film, który pozwolił występującej po raz pierwszy na ekranie Michelle Rodriguez wstrzelić się do światowej kinematografii, choć do dziś brakuje na jej koncie drugiej pierwszoplanowej roli na skalę Diany Guzman, w którą się wcieliła w swym pierwszym (nie licząc statystowania) starciu  filmowym, chyba, że lukę tę wypełni Tropico de sangre. Mimo to, udało jej się wypracować własny image silnej kobiety oraz zdobyć całkiem pokaźną rzeszę oddanych fanów, oraz, nawet figurkę z własną podobizną, dzięki roli w superprodukcji Jamesa Camerona Avatar, który ponoć zdecydował się na zatrudnienie Michelle właśnie po obejrzeniu Girlfight.

Podobnego filmowego szczęścia nie miała debiutująca na krześle reżysera Karyn Kusama, reżyserka o feministycznych poglądach, które przebijają się przez pierwszy jej film. Później Karyn udało się stworzyć tylko dwa filmy, które nie mogą się równać ani poziomem artyzmu, ani poziomem feminizmu (przynajmniej się nie równa Aeon Flux, gdyż produkcji z Megan Fox nie miałem przyjemności(?) obejrzeć) z jej debiutem. Warto jeszcze odnotować, iż reżyserka nie była przychylna zaangażowaniu do tytułowej roli Rodriguez, jednak specjaliści od castingu skutecznie wyperswadowali inne decyzje aktorskie z głowy Kusamy, dzięki czemu Michelle pokonując ok. 350 rywalek stanęła przed kamerą w swej pierwszej roli pierwszoplanowej. A jej twarz jest pierwszym, co w niej zobaczymy.

Fabuła filmu, ani sposób jej przekazania nie należą do skomplikowanych i od pierwszych scen możemy wysnuć niemałą liczbę wniosków, pozwalających na przewidzenie dalszych losów bohaterki obrazu. Pierwsza scena z wojowniczą, buńczuczną, choć trochę naiwnie przerysowaną wściekłą twarzą osoby na uboczy. Wizerunek jest dodatkowo wzmacniany jej samotnym staniem o szkolne szafki, oddalającą się kamerą, ową samotność uwydatniającą oraz mijającymi ją bez okazania krztyny zainteresowania rówieśnikami. Kolejne chwile filmu są poświęcone uwypukleniu jej nie do końca aspołecznego charakteru i statusu wyrzutka. Piszę „nie do końca aspołecznego”, gdyż, jak się przekonamy już niebawem, nie jest ona osobą, która nie chciałaby mieć przyjaciół czy partnera. Na przeszkodzie stoi jednak nie tylko jej niechęć do należenia do grupy rówieśniczek, których uganianie się za facetami, zajmowanie się makijażami etc. wg Diany jest cokolwiek żałosne, lecz również fakt posiadania wybuchowego charakteru, który niejednokrotnie ustawiał ją w pozycji agresora używającego fizycznej siły wobec upatrzonego wroga.

Nie pomaga, że ojciec nie pozwala dzieciom (Diana posiada brata) na realizowanie własnych marzeń, choć nie można przy tym powiedzieć, iżby był osobą złą. Mimo to dojdzie w trakcie filmu do bardzo agresywnego starcia między nim a Dianą, głównie spowodowanego tematem dawnego samobójstwem jej matki, do czego, wg bohaterki, przyczynił się jej ojciec. Wydaje się, że tkwi w tym jakaś prawda, jednak jej ojciec spełnia tutaj raczej rolę figury dominującego mężczyzny, który w trakcie trwania obrazu będzie sukcesywnie swoją prymarną pozycję tracił.

Diana bowiem znalazła sobie hobby, które staje się czymś więcej aniżeli tylko hobby, czy tylko sposobem na skanalizowanie swych frustracji i wybuchowości charakteru w boks. Mimo że fakt pojawienia się boksu nasuwa niemal automatycznie skojarzenia i chęć porównywania filmu z Rocky, to nie uważam aby takie porównanie było w pełni uzasadnione. Jak napisałem na początku  sytuacja, jaka zostaje zarysowana w omawianej produkcji pozwala na wysunięcie potrójnego wniosku, z czego jeden tylko można uznać za paralelny z Rocky.

Mimo to, by wyjaśnić dlaczego tak myślę, nie jestem w stanie uniknąć porównania z najsłynniejszym obrazem bokserskim. W filmie z Sylvestrem Stallone'm boks był potraktowany o wiele bardziej alegorycznie (jeżeli możemy stopniować poziom alegoryzmu). W pierwszym (a potem najbardziej w szóstym) spotkaniu z poczciwym bokserem, sport uprawiany przez Rocky'ego staje się nie celem samym w sobie, lecz sposobem na zrealizowanie celu. Balboa wykorzystuje go aby odbić się od dna, jest to kolejny przejaw tak lubianego na całym świecie schematu „od zera do bohatera”. Przy czym nie chcę krytykować obrazów o Rockym, które ze swojego zadania wywiązały się bardzo dobrze, Balboa w prosty, acz dosadny sposób nakłania swoich widzów do walki o swoje marzenia, w wyniku czego boks staje się tutaj symbolem bitwy o pragnienia (a potem ich obronę), a nie o boks sam w sobie. Dlatego też obraz o Rockym mógł trafić, i przecież trafił, do szerokiego grona odbiorców, którzy niekoniecznie muszą pasjonować się boksem.

Momentami brak tego wyraźnego wykorzystania bosku jako symbolu (i możliwości pokazania efektownych walk, film zapewne wiele by stracił, gdyby Balboa był np. tenisistą) w Girlfight. Dalej można zrozumieć wykorzystanie boksu, jako drogi ku swym marzeniom (rozumianym uniwersalnie), jednak jest to głos, który ostatecznie nie wybija się ponad inne, gdy często sugerowane jest (tutaj bardziej przez Adriana, filmową miłość Michelle), że marzeniem jest bycie profesjonalnym bokserem, a nie bycie ważną, szanowaną osobą, KTÓRA jest bokserem. Fakt, ich droga ostatecznie ma na celu wybicie się ponad biedotę i beznadzieję środowiska, w jakim przebywają, lecz nie wiedzie PRZEZ boks, a W boks. Symbolizm boksu osłabia również fakt, że służy tu on początkowo, jako bardziej konstruktywna forma realizacji drzemiących w bohaterce agresji i frustracji. Diana musi się wyładować, a lepiej zrobić to na ringu niż w szkolnym korytarzu.

Oczywiście ważną kwestią jest tu zdobywanie przez bohaterkę uznania, jako kobieta w miejscu (świecie?) zdominowanym przez mężczyzn. Niestety jest to raczej przykład ograniczony charakterem bohaterki, która z jednej strony pozwala na lepsze utożsamianie się z nią osobom o podobnym charakterze, lecz z drugiej jego bardzo silne zdefiniowanie ogranicza jej pozycję właśnie do umieszczenia jej w takich sportach/zawodach jak boks, przez co nie każda kobieta oglądająca ten film może poczuć, że daje on nadzieję, na odnalezienie swego miejsca i wybicie się w miejscach (świecie?) zdominowanych przez mężczyzn, gdyż bohaterka nie spełnia warunków bycia tzw. „every(wo)manem” (podobny zarzut można by skierować do Rocky'ego, lecz warto zauważyć, że Balboa w gruncie rzecz jest osobą o gołębim sercu, przez co stanowi połączenie agresji boksera i delikatności romantyka (sceny z przyszłą żoną), dzięki czemu daje więcej możliwości utożsamienia się z postacią).

Diana musi więc walczyć o uzyskanie (i utrzymanie) szacunku, bardziej właśnie jako kobieta, walcząca o respekt, a nie człowiek walczący o swe marzenia. Nie mam zamiaru stwierdzać, że jest to złe wykorzystanie fabuły, zważywszy, iż rzeczywiście brakuje silnych kobiecych postaci w kinie, które nie byłyby głównie spełnieniem pewnych męskich w gruncie rzeczy fetyszy (wszystko to opiera się o wyrażenie, lub raczej uniknięcie wyrażenia, co jest, jak się okazuje bardzo trudne, erotycznych inklinacji przy ukazywaniu takich bohaterek. Postać Catwoman czy japońskie pinky violence, mimo posiadania za wiodących bohaterów silne kobiety były przecież skierowane głównie do męskiej części widowni, lecz to już temat na inny czas), a byłyby po prostu postaciami o twardym charakterze. Oczywiście rodzi to pewne feministyczne dywagacje o sens pokazywania takich postaci, o pozycję kobiety, jaką powinna piastować etc., nie tylko w dialogu damsko-męskim, lecz również damsko-damskim i męsko-męskim. Warto jednak podkreślić, że duecie Kusama-Rodriguez skutecznie udaje się przedstawić „po prostu” silną i zdeterminowaną kobietę, z którą trzeba szanować, czyli najważniejsze, jak sądzę, postawione przez twórców zadanie zostaje spełnione. Swoją drogą obraz też pokazuje, że o szacunek trzeba walczyć, nie dostaje się go (często/zwykle) automatycznie, co nie jest zbyt optymistyczne.

Jednak o pewną śmieszność ocierają się kwestie typu: „walczyłeś ze mną na ringu, jak z facetem. Okazałeś mi [w ten sposób] szacunek”. Przypomina się samoistnie skecz Monty Pythona, w którym wyrośnięty bokser katuje na ringu młodą dziewczynę, wśród komentarzy aprobujących taki stan rzeczy (w ramach sportu przecież walczą, mamy równouprawnienie, sama się zgłosiła – zdają się sugerować głos komentujący i kontekst sytuacji). Czy więc naprawdę Adrian okazał jej szacunek przez to, że walczył z Dianą na ringu, jak z mężczyzną? Czy raczej przez to, że spełnił jej prośbę (potraktował ją poważnie jako osobę), czego wynikiem (w tym konkretnym przypadku) była walka na ringu?

Oczywiście druga opcja jest poprawna, Adrian okazał szacunek Dianie poprzez uszanowanie jej decyzji, co do walki, a nie poprzez samą walkę. Autorka filmu chyba nieco się zagalopowała, nazbyt prędko przeskakując od faktu szacunku poprzez równość w traktowaniu siebie nawzajem, do starcia siłowego (tutaj fizycznego) między płciami jako takiego, co ma sugerować równość jeśli adwersarze nie traktują siebie niepoważnie w walce, a nie w każdym (innym) aspekcie życia. Tak naprawdę bowiem, jedyną sceną w filmie, kiedy Diana dochodzi do wniosku, że Adrian okazał jej szacunek jest komentarz dotyczący finalnego pojedynku na ringu. Sądzę, że nie jest to przedstawienie dobre, gdyż o ile w przypadku Diany, taki stan rzeczy faktycznie można podciągnąć pod pewną równość i szacunek, to nie można byłoby tego uczynić w przypadku innej, słabszej, osoby, przez co również zaniża się pewną alegoryczność filmowej fabuły.

To, co chcę powiedzieć odnośnie powyższego akapitu, przechodząc równocześnie w nieco odleglejszą dygresję, to to, że ważne są proporcje i konteksty, bokser nie okaże szacunku rywalowi poprzez katowanie go, gdy jest on niezdolną do obrony dziewczyną, niczym w skeczu Monty Pythona (szczęściem Diana może sobie na taką walkę pozwolić), tylko okaże jej szacunek poprzez równe traktowanie jej osoby jako takiej, jej zasad, poglądów etc., niezależnie od siły (fizycznej czy psychicznej) co może, ale wcale nie musi skończyć się na pojedynku (nie tylko na ringu, ale jakimkolwiek) jeśli druga osoba (niezależnie od płci) tego chce. Zresztą gdyby ten sam mężczyzna katowałby w ten sposób drugiego, słabszego mężczyznę, również nie byłoby to z okazaniem szacunku. Sprowadza się do wniosku, że okazanie szacunku nie przejawia się w tym, że obaj adwersarze mogą ze sobą walczyć na równych prawach nie wstrzymując ciosów, tylko w tym, że nawet jeśli nie mogą walczyć na równych prawach (gdy np. jedna strona jest znacznie słabsza) to i tak szanują się wzajemnie, z samego faktu, że oboje/obaj są ludźmi.

Ostatecznie więc wypada ocenić film, jako udany i dobry, nie na darmo wszak zyskał pewną liczbę nagród i nominacji. Karyn debiutuje naprawdę na wysokim poziomie, niestety potem jej filmowa kariera staje się nie wartą dłuższego obcowania z nią papką. Tutaj jednak zarówno udramatyzowanie fabuły, przedstawienie postaci (mimo moich polemik), ujęcia, jak i muzyka nie zawodzą i składają się na udaną produkcję filmową. Bez zachwytów nad żadnym z technicznych i fabularnych aspektów, lecz na wystarczająco wysokim pułapie, który utrzymuje widza w napięciu i oczekiwaniu na dalszy rozwój wydarzeń. Co prawda dynamika bokserskich starć nie jest wielka i nie są one w filmie zaprezentowane nazbyt udanie, ale to nie one są jego główną treścią, a jedynie jej wspomożeniem.

Osobne słowa pochwały na koniec należy skierować do odtwórczyni głównej roli, Michelle Rodriguez, której to zasługą jest sprawienie, że postać Diany stała się żywa i realna. Jest to świetny debiut, po którym aż szkoda, że nie miała możliwości pojawienia się w kolejnych rolach pierwszoplanowych, które by jej umiejętności aktorskie rozwijały, gdyż trudno powiedzieć by role w takich obrazach jak Resident Evil czy S.W.A.T. były mocno kształcące. Dopiero w Lost miała znów okazję na pokazanie czegoś więcej niż tylko bardzo twardej osoby. Z drugiej strony można zauważyć, że jej styl i fizjonomia bardzo pasowały do postaci Diany więc była to, pod pewnymi względami, bardzo naturalna kreacja.

Film na koniec polecam wszystkim miłośnikom zbuntowanych dziewczyn i uczennic, boksowi na ekranie, twardych przedstawicielek płci pięknej i dramatów.

niedziela, 1 sierpnia 2010

Control, Tim Hunter - 2004

Tytuł oryginalny:
Control

Tytuł polski:
Control

Reżyseria: Tim Hunter
W rolach głównych: Ray Liotta, Willem Dafoe, Michelle Rodriguez
Rok produkcji: 2004
Czas trwania: 95 min.

Po dłuższym niebycie na filmowym blogu postanowiłem napisać słów kilka o produkcji, która wzbudziła we mnie mieszane odczucia. Nie jest to klasyczna recenzja, pojawia się w niej dużo spoilerów, więc jeśli ktoś nie chce znać ważniejszych scen z filmu, to nie powinien czytać tego, co znajduje się poniżej.

Oto, zdawałoby się, wzięto na warsztat ambitny pomysł, znany nam wszystkim już z "Mechanicznej pomarańczy" (zarówno książki, jak i filmu), po czym przedstawiono go efektowniej, prościej i ze strzelaninami, czyli po amerykańsku. Fabuła prezentuje się następująco: w osobie bohatera umieszczono brutalnego mordercę skazanego na śmierć (w tej roli Ray Liotta), którego egzekucja jest jedynie spektaklem, a on sam staje się obiektem testowym lekarza (w tej roli świetny Willem Dafoe). Badania mają pozbawić go agresji, mają wzbudzić wyrzuty sumienia, mają nauczyć go odróżniać dobro od zła i na odwrót. Pominę wydarzenia z pierwszego etapu leczenia i tym samym ok. 40% produkcji, gdyż nie mają tak bezpośredniego związku z moimi odczuciami po zakończonym seansie, jak to, co ma miejsce później.

Drugim etapem leczenia jest obserwacja w normalnych warunkach (zwykłe życie, jeśli takowe istnieje), podczas egzystowania w miejskim kotle nasz bohater zakochuje się z wzajemnością w niejakiej Teresie (w tej roli Michelle Rodriguez, jedna z niedocenianych aktorek). Fabuła jest przy tym prosta, ci którzy są źli, są źli, a dobrzy są dobrzy. Nie ma odcieni szarości, w końcu amerykański widz mógłby się pogubić, zresztą zjadacz popkulturowej papki nie tylko amerykański również. Jedyne skomplikowanie charakteru uświadczymy w dwójce: morderca, który się nawraca (ale miał ciężkie dzieciństwo, ojciec zabił matkę na jego oczach etc. - skoro ma być bohaterem trzeba go jakoś usprawiedliwić), lekarz, który rozwodzi się właśnie z żoną, ma z rzadka wybuchy agresji, kochankę, jego działania medyczne nie poddają się łatwej ocenie moralnej (ale przeżył tragiczną śmierć dziecka, depresję, drugi bohater też musi mieć usprawiedliwienie - ach, ten schematyzm). Reszta postaci prędzej czy później pokaże się, jako dobra lub zła i nie ma żadnych wątpliwości, jak ich ocenić, dzięki temu nie mają wzbudzać zbyt wielkiego zainteresowania i nie odciągną naszej uwagi od głównych bohaterów, a posłużą, jako narzędzia do ich charakteryzacji, czyli wszystko, zdawałoby się, jest w naturalnym porządku.

Główny wątek skupia się na naszym mordercy, który odkrywa trzy mądrości:
1. mechaniczno-pomarańczową mądrość, że społeczeństwo nie jest przygotowane na jednostki dobre;
2. że przeszłość (i to głównie ta niechciana) się za człowiekiem ciągnie, co też jest mechaniczne i pomarańczowe, ale tutaj raczej stanowi pretekst do kilku strzelanin i trupów, a na dodatek podciągamy to pod nr 1;
3. że warto jednak zrobić coś dobrego, gdyż lepiej się wtedy żyje, ale (ALE!) żeby to poczuć nie można być dobrym, a spotykać tylko zło (wynik byłby stricte mechaniczno-pomarańczowy), trzeba na swej drodze spotkać dobro, tylko przez kontrast można przecież odróżnić zło.

Więc doktor staje się dobrem dla mordercy, a morderca dobrem dla doktora. Każdy z nich ma jeszcze dodatkowe dobro. Doktor ma żonę (100% dobra kobieta), utrzymuje z nią kontakt, w końcu też rozwód nie dojdzie do skutku (doktor i jego żona uświadczą happy endu jako jedyni). Żeby oczywiście widz nie czuł wyrzutów sumienia z powodu odrzucenia młodej, ponętnej nowej partnerki doktora, z jego kochanki zrobiono pod koniec ambitną sukę (przepraszam za wyrażenie), która związana jest z doktorem tylko dla własnych korzyści i nie zawaha się go sprzedać.

(Były) Morderca ma tymczasem Teresę. To dzięki niej w dużej mierze pozna dobro tego świata. Polemizowałbym z tym dobrem, gdyż sztampowość postaci każe wątpić w ich realne istnienie, nie wiem, czy w prawdziwym życiu napotkałby takowe, choć życie jest nieprzewidywalne i trzeba mieć nadzieję, że tak (przynajmniej w części tak dobre). Teresa jest osobą, która miała wcześniej w życiu pecha (miłość do bohatera też nie jest wielkim szczęściem), ale się podniosła i z energią oraz konsekwencją zaczyna wszystko w nim układać. Tak samo, jak w przypadku innych postaci poza męską dwójką jest raczej jednowymiarowa, choć nie wzbudza tym negatywnego wrażenia. Jest mądra, sprytna, ambitna (lecz nie ambitna negatywnie, jak kochanka doktora), tolerancyjna pozytywnie*, miła, nie pije, nie pali, jest śliczna i uczy się aby dostać się na uniwersytet i nie być nikim (właściwie to chyba mój ideał stworzyli niechcący w tym filmie, zarówno pod względem charakteru, jak i wyglądu). Jest więc w stu procentach osobą dobrą, jak pisałem, żadnych odcieni szarości. Paradoksalnie, właśnie poprzez jej szablonowość, wycinkowość poznawanego życia (nie znamy jej przeszłości ani przyszłość, obie jednak, mają silne znamiona tragedii, choć przyszłość rysuje nieco jaśniejsze barwy) i jej zredukowanie fabularne do narzędzia, za pomocą którego morderca poznaje to, co dobre, okazuje się ona najbardziej poruszającą postacią w filmie. Nie dość, że wcześniej miała, używając eufemizmu, pecha, teraz jeszcze nie ma szczęścia i nie wiemy czy jakieś spotka. Jej nowa miłość, czyli nasz bohater, ginie na koniec filmu, zostawiając ją samą. Mimo że jego śmierć ma zapewne wzmóc tylko jego tragedię (ewentualnie także tragedię i ostateczną przemianę doktora), wzmaga tragedię jej osoby. Jego śmierć, mimo nawrócenia (jak się okazuje z własnej woli, a nie farmakologicznego, jak wydaje się przez większość filmu, więc kolejne niejasności moralne jego przypadku ponownie odsuwamy) można wytłumaczyć zachowaniem równowagi. Zabijał, został skazany, żył na kredyt, w końcu jednak ginie (można tu wysnuć paralelę z doktorem: doktor wyłonił się z dobra/życia i po poznaniu zła/śmierci (niezupełnego: mordercy, leki, ale żona, szlachetne chęci), wraca do poprzedniego stanu. Podobnie, choć w innym ułożeniu, morderca: po wyłonieniu się ze zła/śmierci (nie zanurzył się tam z własnej woli) przechodzi przez epizod dobra/życia (niezupełnego: Teresa, lekarz (nie od początku), pogodzenie się z sumieniem, ale zabójcy i zemsta z przeszłości, źli szefowie lekarza, którzy chcą go usunąć) i kończy w źle/śmierci (nie z własnej woli)). Tymczasem nie można wytłumaczyć w żaden logiczny (wg logiki filmowej) sposób tragedii Teresy, co na tle wszystkich mniej lub bardziej jasno wytłumaczalnych złych doświadczeń innych postaci, dodatkowo wywołuje silniejsze doznanie spotykających ją nieszczęść. Tak jakby na koniec wszyscy o niej zapomnieli (łącznie z twórcami filmu) i z pustki zapada w kolejną pustkę. Wydaje się, że jest nadzieja, w końcu uczy się, ma plany etc. Nadzieja jednak nie jest w tym przypadku żywa, ponieważ w filmie, ci którzy kończą źle, kończą źle, a ci którzy kończą dobrze (doktor i żona), kończą dobrze, nie ma niedopowiedzeń. Teresa jest jedyną osobą, która nie ma ani happy endu, ani sad endu, co tym bardziej stawia ja w pozycji osoby pokrzywdzonej, niedookreślenie jej losu jest bardziej frustrujące niż nawet najgorsze, rozwikłujące jej wątek możliwości, które można było w jej przypadku zastosować. Brak finału jej wątku pozbawia jej postać nadziei poprzez kontrast z finałami innych. Jeśli ktoś ma nadzieję, na lepsze jutro (doktor) to jest to jasno wyrażone, w jej przypadku brak jest tego wyrażenia, zawieszona zostaje ona w filmowej próżni.

Jest to podobna sytuacja, jak w filmie Takeshiego Kitano pt. "Lalki", gdzie wśród przejaskrawionych wręcz tragedii, które mnożą się wokół widza, największą staje się epizodyczna historia kobiety, która czeka na ukochanego pogrążona w smutku (ale i cierpliwości), po czym on do niej faktycznie przychodzi (jeden z bohaterów, który postanawia się nawrócić, kolejna analogia z "Control"), a następnie ginie. Ona o jego śmierci jednak nic nie wie, przychodzi więc na zwyczajowe miejsce spotkań by znów na niego czekać. I tak pozostaje, w stanie smutnego oczekiwania, tym razem tym tragiczniejszego, że skazanego na porażkę (a nawet potrójnie tragicznego, gdyż ona o tej przesądzonej porażce nie wie) i bez ostatecznego wyjaśnienia dalszego losu. Mimo iż jej tragedia jest nieporównywalnie większa niż Teresy to mają one wiele cech wspólnych, pod względem przedstawienia w dziele filmowym (wycinkowość, użycie do charakteryzacji innej osoby, niewyjaśnienie ostatecznego losu), wydaje się jednak, że Kitano był bardziej świadom co czyni ze swoją bohaterką.

Tak więc, "Control" oceniam jako film co najwyżej średni (szczególnie w porównaniu do "Mechanicznej pomarańczy”), lecz poprzez szablony i schematy wyłania się, jak sądzę, nie do końca zaplanowana tragedia, która potrafi poruszyć. To, o czym, zdaje się, twórcy zapomnieli, że stworzyli, i czego nie dokończyli (gdyż nie miało wpływu na główną oś fabularną) stało się największą siłą filmu. Rację widać ma Slavoj Żiżek, gdy mówi, iż najgroźniejsze są nieznane znane.

[Zdaję sobie sprawę, że nie jest to właściwie recenzja i nie oceniam tutaj aktorów, muzyki, pracy kamery etc., lecz chciałem tylko skupić się na wrażeniu wywołanym przez ten film.]

*Tolerancja negatywna: toleruję kogoś, bo nie chcę kłótni, ale wiem, że jestem lepszy, po prostu tego kogoś znoszę dla utrzymania względnego spokoju. Pozytywna to toleruję, bo wiem, że od innych mogę się czegoś nauczyć i/lub spojrzeć na pewne sprawy z szerszej/odmiennej perspektywy i traktuję ich na równych prawach niezależnie od odmienności poglądów, przekonań etc.