niedziela, 22 kwietnia 2012

Helldriver, reż. Yoshihiro Nishimura, Japonia, 2010

HELLDRIVER
reż. Yoshihiro Nishimura
Japonia, 2010


Nie będąc oddanym fanem filmów określanych mianem j-splatter nie byłem szczególnie ciekaw tego, co się w tym nurcie obecnie tworzy. Uległo to zmianie po premierze „Machine Girl”. Sama produkcja do gustu mi bynajmniej nie przypadła, jednak doceniam ilość pomysłów i przetworzonych idei umieszczonych w produkcie finalnym, nawet jeśli wystarczy obejrzeć zwiastun by zobaczyć wszystko, co najciekawsze ma do zaoferowania obraz. Ów film jednak sprawił, że zainteresowałem się inną produkcją. Produkcją Yoshihiro Nishimury pt. „Tokyo Gore Police”. Ten zaś obraz spodobał mi się bardzo. Połączenie absurdalnej, groteskowej stylistyki gore z elementami skrajnie popkulturowymi posłużyło nie tylko za źródło szalonej rozrywki, lecz również jako interesujący, również z powodu zaprezentowania, komentarz dotyczący współczesnej rzeczywistości, który przewija się poprzez całą produkcję. Oczywiście reklamy telewizyjne i prywatyzacja policji, silnie kojarzące się z „RoboCopem”, tylko pomagają w odbiorze produkcji Nishimury.

Nic więc dziwnego, iż czekałem z nadzieją na kolejny obraz Japończyka, jakim jest „Helldriver”. Tym razem jednak nie otrzymałem ani tak udanej zabawy, ani tak celnego komentarza, dotyczącego otaczającego nas świata. Owszem, oba ta elementy w produkcji są obecne, lecz zdecydowanie zdeprecjonowane względem poprzedniego obrazu. Skrajne przejaskrawienia, łamiące wszystkie prawa fizyki i realizmu są bowiem, dla mnie, w tym wydaniu, nie do końca możliwe do zaakceptowania. Jeszcze atak głowami zombie i makabrycznie groteskowe kreatury sprawiają, że odczucia z seansu napływały jak najbardziej pozytywne. Natomiast pozbawiona wszelkich podstaw w realizmie walka samochodem czy samochód-zombie wzbudziły uczucia zgoła przeciwne. Nawet mimo faktu, iż oglądam film o zombie z narkotycznymi czułkami, które są kosmicznego pochodzenia, to nic nie wskazuje na to, aby akcja rozgrywała się w świecie z innymi prawami fizyki niż nasz. W pewnym momencie przez to absurd stał się bardziej żenujący i wymuszony niż zabawny. Przypomina mi to, iż niedługo premierę będzie miał film o zabijającym i uprawiającym seks sushi, co tylko wzmacnia moje obawy względem tego typu produkcji.

Ambiwalentne uczucia wzbudza też odtwórczyni roli głównej bohaterki. Yumiko Harę cechuje bowiem ekstremalny brak umiejętności aktorskich. Jej mimika, szczególnie w chwilach strachu i/lub obrzydzenia to dziwaczny, rażący swą sztucznością grymas. Na co dzień jest ona modelką, więc ten brak zdolności można zrozumieć. Z drugiej zaś strony jej dość nieudolna gra, poza kilkoma momentami, w których prezentowała się dość potężnie, choć raczej dzięki usunięciu jakiejkolwiek mimiki z twarzy, stanowi dziwacznie odpowiednie odzwierciedlenie produkcji. Efekty specjalne, scenariusz są kiczowate i nie raz atakują brzydotą, sztucznością, pretekstowością i umownością. W tym kontekście gra aktorska Yumiko stanowi rozwinięcie filmu i jego doskonałe uzupełnienie. Nie da się bowiem ukryć, iż tego typu produkcje przeznaczone są do specyficznego odbiorcy, który potrafi zaakceptować, a wręcz docenić braki budżetowe oraz talentowe autorów.

Fabuła szalonego obrazu Japończyka przedstawia nam Japonię, która padła ofiarą kosmicznej zarazy zmieniającej ludzi w zombie. Na ich czołach rośnie też dziwna narośl w kształcie litery „Y”. Owa narośl jest nie tylko silnym narkotykiem i materiałem wybuchowym, lecz również odbiornikiem, pozwalającym na kontroluję kreatur z centrum, którym jest pierwszy zombie powstały poprzez połączenie psychopatycznej matki (jak zwykle świetna Eihi Shiina) głównej bohaterki z kosmiczną istotą, przypominającą rozgwiazdę. Ponadto, ta groteskowa hybryda nie ma własnego serca, tylko serce swej córki. Ta z kolei zamiast najważniejszego, jak mogłoby się zdawać, mięśnia, posiada mechanizm bezpośrednio połączony z jej bronią: skrzyżowaniem katany z piłą łańcuchową. Jej oręż jest zaś wynikiem tajnych badań rządowych, przeprowadzonych przez generała spiskującego przeciw premierowi. Jak łatwo można się domyśleć, w filmie dzieje się sporo.

Fabuła jest nie tylko pretekstem do pokazania wspomnianych oraz wielu innych dziwnych postaci, scen, kreatur, scenografii, jak i dialogów, lecz również do zamieszczenia komentarza dotyczącego polityki i społeczeństwa. Niestety jest on jeszcze mniej wyeksponowany niż w „Tokyo Gore Police”, a jego większość znajduje się przed napisami początkowymi (które następują w 48 minucie) i krótko po nich, po czym wrócimy do nich na koniec.

Nishimura wykorzystuje swoje potworności do pokazania, że nawet z największej tragedii niektórzy będą czerpać znaczne zyski. Zarobek na handlu naroślami zombie kwitnie i mafie się bogacą. Najlepsi jednak w wykorzystywaniu tych „korzyści” są politycy. Sama Japonia zaś staje się podzielona zarówno fizycznie, jak i mentalnie. Połowa kraju zamieszkiwana jest przez krwiożercze stwory, oddzielone od „zdrowego” społeczeństwa murem. Nie wiem czy Yoshihiro nawiązywał w obrazie do muru berlińskiego, lecz jasno wskazuje, że podziały terytorialne, nawet w obszarze jednego państwa, oddzielające „lepszych” od „gorszych” są obecne i łatwo mogą przerodzić się w skrajności. Oczywiście, w filmie owa skrajność ze skrajności pochodzi, od zombie należy się przecież oddzielić. Choć może nie? To pytanie powoduje podział mentalny. Część ludzi pragnie pokojowej koegzystencji ze stworami, którzy są „po prostu” chorymi ludźmi, a inni żądają, zwyczajnie, anihilacji zagrożenia. Zagrożenia nie tylko z powodu morderczych skłonności zakażonych, lecz również pochodzącego z przeludnienia „zdrowej” części kraju. Powoduje ono, iż ludzie zmuszeni są mieszkać pod jednym dachem z innymi rodzinami. To z kolei prowadzi do egzystencji z obcymi, przychodzącymi do twego domu. A nie wszyscy mają dobre zamiary. Kłótnie, kradzieże, zabójstwa nie są niczym rzadkim. Nishimura snuje więc, w dość pokraczny i szkicowy sposób, opowieść o niezdolności ludzi (Japończyków) do współegzystencji.

Temat kosmicznej plagi szybko też zostaje pochwycony przez politykę, religię oraz massmedia. Polityka łączy się oczywiście ze sferą popkultury, czego wyrazem są reklamy i spoty informacyjne, dotyczące sytuacji w kraju, które w popkulturowy sposób informują o kolejnych krokach politycznych przywódców. W drugiej połowie filmu rząd przeistacza się w militarną dyktaturę, z przywódcą posiadającym wąsik a la Hitler, który nie stroni od egzekucji wykonywanych z poszanowaniem praw japońskiej popkultury. Ten militaryzm jest dość groteskowym odwołaniem do japońskiej historii, któremu na swój sposób udaje się przemycić myśl, że nie potrzeba wiele by podobne, wojenne zapędy i dyktatury mogły na nowo zdominować współczesną mapę polityczną.

To połączenie własnych, chorych ambicji z populizmem i propagandą poprzez popkulturę, a tym samym zrównanie popkultury do miana propagandowego narzędzia, obniżającego sprawność umysłową odbiorcy, nie jest, niestety, tak dobrze zobrazowane, jak w przywoływanym już nie raz w niniejszej recenzji, filmie „Tokyo Gore Police”. W kolejnym spotkaniu z nurtem j-splatter, Yoshihiro postawił silniej na absurd, specyficzną odmianę czarnego humoru i dziwność swych stworów. Jednak w połączeniu z wszechobecnym kiczem i zepchniętym w tło komentarzem społeczno-politycznym „Helldriver” nie tylko prezentuje niższy poziom intelektualny, lecz również gorzej wypada od swego poprzednika pod kątem walorów produkcyjnych i audiowizualnych.

Pojawiają się jednak elementy charakterystyczne dla stylu japońskiego reżysera. Specyficzne połączenia ciemnych, acz wyraźnych kolorów z dłuższymi pasażami muzycznymi z nastawieniem na czysto „estetyczne” doznania są, w większości, udane i podnoszą zdecydowanie wartość produkcji.

Ostatecznie więc, „Helldriver” wpasuje się w gusta miłośników nurtu, w którym film powstał. Trudno mu będzie przekonać do siebie innych, choć być może ktoś odkryje w sobie skrywaną miłość do szaleństwa w brutalnym sosie. Jeśli zaś chodzi o mnie, to, mimo wszelkich jego wad, bawiłem się podczas oglądania dość dobrze, więc uznaję obraz za udany, lecz na początek poleciłbym raczej, oczywiście, „Tokyo Gore Police”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz