Death Race 2000
Wyścig śmierci 2000
reż. Paul Bartel
USA, 1975
Cudowne lata
siedemdziesiąte przyniosły nam wiele B-klasowych produkcji, które
nierzadko utrzymały swą aktualność i świeżość w zdecydowanie
lepszym stanie aniżeli ich A-klasowi pobratymcy. Zresztą nie tylko
do lat siedemdziesiątych to zjawisko jest ograniczone. Roger Corman,
niekwestionowany mistrz kina niskobudżetowego, zdecydował się
wyprodukować jeden z takich filmów w 1975 roku. Obraz jest
adaptacją krótkiej noweli poświęconej morderczym wyścigom w
futurystycznej, antyutopijnej Ameryce. Ówczesna gwiazda
telewizyjnego ekranu, David Carradine, wcieliła się w głównego
bohatera, enigmatycznego Frankensteina. Sylvester Stallone zaś,
jeszcze zanim przybyło mu masy mięśniowej potrzebnej by stać się
Rocky'm, wykreował inspirowanego mafijnymi czasami nieprzyjaznego
kierowcę z wybuchowym charakterem. Z takimi nazwiskami, Paul Bartel
rozpoczął reżyserię niskobudżetowego klasyka. Zapnijmy więc
pasy i przyjrzyjmy się wyścigowi śmierci z bliska.
Obraz rozpoczyna się
otwarciem wyścigu, które służy zarówno jako prolog oraz jako
rozpoczęcie głównej akcji. Kolejni kierowcy oraz zasady panujące
w świecie przedstawionym są nam komunikowane przez trójkę
dziennikarzy. Oprócz funkcji informacyjnej pełnią oni istotną
rolę w fabule oraz w satyrycznym obrazowaniu roli mediów. Słowo o
dodatkowe o dziennikarzach się jak najbardziej należy, gdyż
stanowią oni ogromną zaletę całej produkcji. Bombastyczny, łatwo
wpadający w zachwyt mężczyzna komentuje, używając górnolotnego
słownictwa wymieszanego z ówczesnym slangiem (charakterystycznym
m.in. dla mainstreamowych komiksów tego okresu), wydarzenia
doprowadzając do ich karykaturalnej formy słownej. Jego komentarze
wprowadzają mnóstwo czarnego humoru, dzięki zestawieniu ich z
obserwowaną akcją. Śmierć, niewola mediów, kontrola polityczna,
wszechobecne kłamstwo – w jego ustach wszystko to jest zabawnym
tematem, idealną karmą dla mas, spragnionych brutalnej rozrywki.
Ktoś kogoś zabił? Ojej, czyż mogło zdarzyć się coś lepszego?
Już sprawa mediów w tym by wszyscy usłyszeli o tym wesołym
zdarzeniu z trasy. W końcu, co lepiej nas bawi niż przemoc? Chyba
tylko więcej przemocy. Gdy jednak ktoś próbuje pokazać zło
tkwiące w niekontrolowanej brutalności, wtedy nasz dziennikarz
czuje dyskomfort. Bez brutalności, nie ma zabawy.
Pani dziennikarz
natomiast jest idealną parodią prowadzących talk showy w stylu
choćby rodzimych „Rozmów w toku”. Wspominając przed każdym
wywiadem, że jest bliską przyjaciółką każdej ważnej osoby,
prowadzi rozmowy gratulując, m.in., żonie pierwszej ofiary wyścigu
zaszczytu, jaki ją spotkał. Nie można także zapomnieć o starszym
dziennikarzu, który z miną i tonem eksperta tłumaczy nam ile
punktów otrzymuje się za zabijanie ludzi. Najwięcej warci są
staruszkowie (100 punktów), ale niemowlaki czy małe dzieci to także
nie lada gratka dla kierowcy. Gdy nie ma wartościowych celów w
pobliżu, zadowolić można się mniejszą ilością punktów za
osoby w średnim wieku. Biada wszystkim, którzy nieopacznie lub w
celach doświadczenia ekstremalnego sportu na własnym poziomie
adrenaliny pojawią się na ulicy. Co przypomina mi o jednej z moich
ulubionych scen w obrazie. Gdy Frankenstein zbliża się do szpitala,
lekarze i pielęgniarki wystawiają na ulicę chorych starców (dzień
eutanazji). Kierowca zamiast jednak zadowolić się ogromnym łupem,
skręca i rozjeżdża pielęgniarki i lekarzy, co dziennikarz
komentuje stwierdzając, iż nawet Frankenstein posiada amerykańskie
poczucie humoru.
Każdy samochód i
kierowca posiadają przy tym własną osobowość. Poszczególne
pojazdy mają własne tematy. Samochód-country z lubującą się w
kolekcjonowaniu kochanków kobietą za kierownicą. Samochód-nazizm
z kobietą z „rasy panów” i jej nawigatorem, który nie jest
zbyt dobrym kochankiem. Jest też samochód-mafia ze Stallone'm za
kierownicą. I, oczywiście, kultowy pojazd z piłowatym grzbietem,
który został podstawą samochodu w serii gier komputerowych
„Carmageddon” inspirowanych filmem. Za jego kierownicą zasiada
narodowy bohater – Frankenstein. Postać niemal mityczna, która w
wielu wyścigach straciła wiele części ciała i jest pozszywanym
monstrum. Czy aby jednak na pewno?
Aktorsko nie możemy
spodziewać się popisów, które zapamiętamy do końca życia.
Carradine gra niemal jak zawsze, zachowuje podobne niewzruszenie, co
bohater „Legend kung fu”. Sly natomiast jest Sly'em. W wielu
momentach to on kradnie show i jego postać wysuwa się na pierwszy
plan. Zresztą Stallone jest w tym momencie swojej kariery na
poziomie, ponad który nie wniesie się już wiele wyżej. Nie chcę
przy tym krytykować Sylvestra, który potrafi wykreować zapadające
w pamięć postaci, o czym świadczy produkcja z jego udziałem z
kolejnego roku, czyli kultowy, również dla mnie, „Rocky”, gdzie
Sly pokazuje na co go stać.
Sam „Wyścig śmierci
2000” zaś, jak wyraźnie widać, skupia się, poza
samochodowo-śmiertelną rozrywką, na próbie zadania pytań o samą
zasadność traktowania brutalności jako rozrywki. Temat, w
kontekście ostatnich wydarzeń filmowych (premiera „The Dark
Knight Rises” przychodzi na myśl), wciąż aktualny. Niczym Moore
w „Bowling for Canada” obraz „Death Race 2000” wysnuwa
wnioski jakoby przemoc eksploatowana do tak wielkich rozmiarów jest
rdzeniem Ameryki. Kraj opiera się na przemocy od samego początku
swej kreacji i traktuje ją nie tylko jako koherentny element swojej
kultury, ale wręcz jedną z jej „cnót”. W filmie objawia się
to w przejaskrawionym, kłamliwym prezydencie, ruchu oporu przeciw
przemocy, który wcale od przemocy nie stroni, publice chciwej
rozlewu krwi, ludziach igrających ze śmiercią dla mocnych wrażeń,
sportowców-zabijaków jako ikon popkultury, zabijaniu jako sport
narodowy. Jakkolwiek sami byśmy nie sądzili, film odpowiada za nas:
takie rzeczy, tylko w Ameryce. I nie da się ukryć, że znajduje się
w tym pewna doza prawdy. Ileż to razy słyszymy o kolejnych
strzelaninach, masakrach czy zabójstwach w USA? A o ilu nie
słyszymy? Faktem jest, który by nie być jednostronnym należy
podać, iż zdarzają się one w innych krajach także. Czy winne
temu są filmy? „Death Race 2000” poprzez sam fakt bycia taką
brutalną produkcją, jednocześnie nie pochwalając przemocy,
dodając dużą dozę satyry, stwierdza, iż kino nie jest
odpowiedzialne za ten stan rzeczy. W końcu w innych krajach kinowe
blockbustery nie różnią się zbytnio od amerykańskich, a jakoś
tam nie dochodzi do tylu strzelanin. Należałoby stwierdzić, że
problem tkwi w osobie, która ogląda film, a nie w filmie, który
ogląda osoba.
Zresztą historia USA
pokazuje, że często atakuje się popkulturę jako winowajcę
zbrodni; atak na branżę komiksową, ze szczególnym skupieniem się
na EC, w latach 1950., ataki na muzykę, na gry komputerowe,
powtarzające się ataki na kino, a zapomnieć przecież nie można,
iż przed czasem telewizji i wszechobecnych (niestety nie w Polsce)
komiksów na brak przemocy narzekać nie było można. Zaczynam
jednak nazbyt oddalać się od omawianego filmu. Nie chcę zacząć
szukać źródła przemocy w Ameryce (i na świecie), gdyż nie jest
to przedmiotem recenzji. Wielu już to robiło z różnym rezultatem.
W tym momencie, jak często to robię, mogę zasugerować zajrzenie
do tekstów Slavoja Żiżka. Nawet jeśli go nie lubicie, to w tej
kwestii mówi kilka ciekawych rzeczy.
Tymczasem brutalność w
„Death Race 2000” w dzisiejszych czasach nikogo nie zbulwersuje,
wyścigi nie są tak efektowne jak w nowszych produkcjach, a wrzucone
przez Cormana sceny erotyczne (jak przemoc to i seks, prawda?) są
grzeczniejsze niż współczesne teledyski popowych wykonawców. Film
nie może więc zbytnio szokować współczesnego widza. A jednak
zachował świeżość, niekwestionowaną pomysłowość, widoczny
zapał oraz porusza, w sposób humorystyczny, ważne kwestie. Tak,
jest też kiczowaty, w końcu to produkcja klasy B, lecz pokazuje w
sposób pozbawiony uprzedzeń kontrolę rządu, medialną propagandę
i panującą dezinformację, umiłowanie prymitywnej przemocy w
ludziach i wiele innych nagannych zachowań. Nie wzbudzi może tak
głębokich kontemplacji nad kondycją człowieczeństwa, jakie stają
się naszym udziałem po obejrzeniu filmów Michaela Hanekego czy
Ingmara Bergmana (których w tym momencie polecam), lecz zwariowana
produkcja samochodowa okazuje się dość udanym mariażem ambicji i
kiczu, a takie połączenie, gdy wychodzi korzystnie, wypada
pochwalić i polecić. Co też czynię.