czwartek, 29 marca 2012

Shura, reż. Toshio Matsumoto, Japonia, 1971.

Shura
Demony


reż. Toshio Matsumoto
Japonia, 1971


Toshio Matsumoto jest jednym z najbardziej nieszablonowych twórców japońskich. Był on również jednym z reżyserów kojarzonych z nuberu bagu, japońską nową falą. Należy więc spodziewać się, iż jego dzieła odstają pod względem zwyczajowych ram narracyjnych kinematografii. Jego bodaj najsłynniejszym dziełem jest „Kondukt żałobny róż” (Bara no soretsu, 1969), lecz trzeba jasno powiedzieć, iż każdy film tego autora jest co najmniej bardzo dobry i warto zapoznać się z całą jego filmografią.

Obraz „Shura” opowiada historię ronina, który zakochał się w pięknej prostytutce. Staje on tym samym na klasycznym rozdrożu, którego jedna z dróg nosi nazwę giri, a druga ninjo. Dzieje się tak, gdyż swe uczucia i zobowiązania wobec, jak mu się zdaje, bez pamięci zakochanej w nim kobiety stoją w opozycji z jego powinowactwem wobec zmarłego pana, którego, wraz z innymi roninami, ma pomścić. Protagonista posiada nawet możliwość by powrócić do szlacheckiego stanu. Wiązałoby się to jednak z odstąpieniem od miłości i powrotem na ścieżkę zemsty, z której zboczył na długo przed rozpoczęciem akcji filmowej, kończącej się rytuałem seppuku. Na starcie filmu poznajemy więc osobę rozdartą wewnętrznie, niemogącą odnaleźć spokoju.

Matsumoto jednak nie obchodzą dywagacje nad powinnościami samuraja. Mimo kilku scen odnoszących się do nich, reżyser nie snuje komentarza na temat moralności bushi czy daimyo. Zamiast tego pokazuje całkowicie ludzką opowieść o namiętności, szaleństwie, honorze. Historię o tym, że nawet z dobrego człowieka można zrobić najgorszego demona. I wystarczy na to zaledwie jeden dzień[1]. Kiedy pomyśli się o idei zmiany osoby w potwora w tak krótkim czasie, pojawiają się wątpliwości, co do realizmu i spójności historii. Wszak łatwo uprościć tę kwestię i sprawić, że trudno będzie jej uwierzyć. W rękach japońskiego reżysera temat jest jednak przedstawiony tak, iż wszelkie obawy są bezpodstawne.

Toshio umieszcza nas więc w świecie pełnym czerni i ciemnych szarości, czarno-biała taśma staje się idealnym narzędziem w jego rękach, jakby stworzonym do zaprezentowania tej właśnie historii. Już sama początkowa sekwencja koszmarnego, proroczego snu protagonisty przedstawia ten niemal czarny sposób obrazowania i nie ustępuje z niego ani na chwilę. Reżyser z niezachwianą determinacją podąża mroczną, ponurą drogą ludzkich, przy tym tragicznych, pasji za pomocą ciemnych barw, intensywnych postaci oraz niepokojących wydarzeń i niezwyczajowej narracji. We wspomnianej sekwencji snu, pojawiają się wszystkie te elementy. Na początku, na zupełnie czarnym tle widzimy postać uciekającego człowieka, za którym podążają równie czarne, jak owo tło, sylwetki ścigających. Ich zaś twarzy nigdy nie poznamy. Jedynie zarysy niewidocznych oprawców pojawiają  przed wzrokiem widza się dzięki trzymanym przez nich latarniom, rzucającym wystarczająco światła by zobaczyć kontury osób je trzymających, lecz zbyt mało by zobaczyć ich samych. Tak też jest często w samym filmie. Czarne tło, z którego co jakiś czas wyłaniają się postaci jest wszechobecne. Tworzy to nieprzerwany nastrój pesymizmu i podwyższa poziom intensywności fabuły. Przez to cały obraz nabiera znamion sennego koszmaru, co nie jest skojarzeniem pozbawionym podstaw.

Również narracja jest nietypowa. Powtarzanie tych samych czynów postaci, pokazywanych po sobie, z różnych kątów i z różnymi stopniami zbliżenia, przypomina nieco techniki stosowane w czasach kina niemego, gdy zdarzało nam się obserwować to samo wydarzenie więcej niż raz, z różnych perspektyw. Matsumoto potrafi także cofnąć akcję o sporą część do tyłu, informując nas potem poprzez zachowanie postaci, że oglądaliśmy wyobrażenie tego, co się mogło zdarzyć. W ten sposób dodatkowo zawiesza w pustce nasze oczekiwania i wzmacnia oniryczny nastrój całości oraz informuje, że pustka i mrok otaczają człowieczeństwo nie tylko w świecie filmowym.

Fabuła, idealnie pokazana za pomocą technik, o których napisałem wyżej, skupia się na roninie, który cały swój majątek przepuścił na kobiety i sake. Jest on ślepo zakochany i wierzy, że jego wybranka odwzajemnia uczucie. Głosem rozsądku staje się sługa protagonisty, który natychmiast wyczuwa zamiary kobiety oraz udziela roninowi możliwość powrotu do szlacheckiego stanu. Rozsądek nie jest jednak głosem, jaki wybijałby się ponad mrok i zwierzęce, demoniczne pasje. Szybko zostaje zapomniany. Pułapka zastawiona na naiwnego mężczyznę jest zbyt przebiegła aby mogła się nie powieść. Nie tylko kobieta, ale, przede wszystkim, jej mąż stoją za nią. Ich celem jest odebranie 100 ryo, po to by oni sami mogli wrócić do łask ojca. Pomagają im znajomi, którzy wystawiają doskonałą scenę, stającą się momentem przełomowym filmu. Gdy prawda wychodzi na jaw, ronin przeistacza się z naiwnego, zakochanego człowieka w demona, który nie spocznie póki nie zabije wszystkich winnych jego transformacji. Tym samym nie można stwierdzić czy tytuł nie brzmiałby lepiej, gdyby słowo „demony” zastąpić liczbą pojedynczą. W produkcji Matsumoto obserwujemy bowiem narodziny demona i jego atak na wrogów. Demona pozbawionego wszelkich skrupułów i honoru, brutalnego i pełnego nienawiści.

W tym niezwykle ponurym świecie nie ma ani krztyny dobra. Również inne postaci, prócz sługi ronina i ojca oszukującego mężczyzny, są osobami, które pragną własnego zysku. Kłamią, oszukują, wykorzystują nawet własną rodziną, zabijają. Pozytywny charakter kilku postaci również nie oznacza istnienia dobra. Mimo że oni sami nie są naznaczeni złem, w absolutnie negatywnej wizji człowieczeństwa, jaką snuje Toshio, może ich spotkać tylko jeden los.

Film jest więc niezwykle duszny, oniryczny, ponury, brutalny, wypełniony negatywnymi emocjami, przy tym nietuzinkowo ukazanymi przez reżysera. Tę totalność mroku można rozpatrywać jako jedyną wadę produkcji. Trudno uwierzyć, iż kondycja człowieka jest do cna wypełniona zepsuciem i na zawsze utraciła moralność. Przy tym, w filmie Matsumoto, sam los brutalnie igra z ludźmi. Zwodząc ich utraconymi szansami oraz spełniając chęci, dopiero, gdy jest już za późno by mogły one odwrócić przeszłe czyny.

„Shura” jest obrazem, który zdecydowanie należy obejrzeć. Pełnym emocji, doskonale zobrazowanym, ze świetnym scenariuszem i doskonałymi aktorami. Toshio Matsumoto udowadnia, że jego wizje doskonale prezentują się w każdej stylistyce.


[1]Nie mogę teraz odsunąć skojarzenia z komiksem Alana Moore'a pt. „Zabójczy żart” (niedawno ponownie wydanym w Polsce), w którym Joker próbuje udowodnić, iż jeden dzień może zmienić człowieka w demona na przykładzie komisarza Gordona.

piątek, 23 marca 2012

Goyokiba, reż. Kenji Misumi, Japonia, 1972.

(przeprowadzki ciąg dalszy)

Tytuł oryginalny:
御用牙
Goyōkiba

Tytuł anglojęzyczny: Hanzo the Razor: Sword of Justice

Tytuł polski:
Hanzo Brzytwa

Reżyseria: Kenji Misumi
Aktorzy: Shintarō Katsu, Kō Nishimura, Yukiji Asaoka, Renji Ishibashi
Rok produkcji: 1972
Studio: Katsu Production / Toho
Czas trwania: 89 min.

Idzie ścieżką prawa poprzez splugawione ulice Edo. Jego oczy obserwują każdego i nie przeoczą żadnego przestępstwa. Jego głos rozbrzmiewa echem w powietrzu siejąc strach wśród nawet najbardziej zatwardziałych przestępców. Oto on: Hanzo Itami zwany Hanzo Brzytwa. Policjant w końcowej fazie epoki Edo. Nienawidzi łapówkarstwa, za nic ma ograniczenia nadane przez rząd, nie uniża się przed ludźmi na wyższych stanowiskach. A co ważniejsze, wytropi przestępców zawsze i wszedzie, gdzie tylko się pojawią.

Zanim jednak Hanzo ruszył na poszukiwania wszelkiej maści kryminalistów, maszerując dziarsko na celuloidowej taśmie, to wcześniej jego żwawe kroki znaczyły stronice mangi autorstwa Kazuo Koike. Nazwisko tego pana powinno być znane większości miłośników kina japońskiego, gdyż to na podstawie jego twórczości mangowej powstały takie obrazy jak „Lady Snowblood” (Shurayukihime) czy seria „Lone Wolf and a Cub” (Kozure Okami). Koike nie tylko odpowiada za podstawę do scenariusza, ale i za sam scenariusz, a że scenarzystą filmowym Kazuo jest całkiem dobrym mieli okazję przekonać się wszyscy, którzy oglądali omawianą niedawno serię o Ogamim Itto.

„Goyokiba” został zrealizowany przez studio Katsu Production, należące oczywiście do Shintaro Katsu, wcielającego się w tytułową rolę w tym filmie. Adaptacja przygód Hanzo powstała jednak z inicjatywy brata Katsu, Tomisaburo Wakayamy, który był miłośnikiem mang dla starszych czytelników, i to on był prowodorem wystartowania produkcji o Itto i Itamim. O ile jednak Ogamiego zagrał sam, to rolę Hanzo przejął jego młodszy brat, znany najlepiej z serii o Zatoichim, który tutaj wcielił się w postać całkiem odmienną od ślepego szermierza.

I tak, jak Zatoichi był ślepy, Hanzo ma przeszywający wzrok. Zatoichi to yakuza, Hanzo jest policjantem. Zatoichi nie był zbyt odważny w kontaktach z kobietami, Hanzo na ich brak narzekać nie może. Zatoichi chodził tylnymi ścieżkami Japonii, Hanzo paraduje samym środkiem największych ulic. Różnice są wręcz ogromne, dzięki czemu możemy oglądać Shintaro w zupełnie innej od swej najsłynniejszej roli. Tutaj widzimy go jako twardego aż do przesady stróża prawa, którego metody pracy są cokolwiek nietypowe.

Otóż Hanzo nie jest wcale takim zwykłym policjantem. Nie podpisuje żadnych policyjnych ślubowań, gdyż nie uznaje ich ograniczeń, często wdaje się w ostrą wymianę zdań z przełożonym, którego bynajmniej wcale nie szanuje. Często też prowadzi śledztwo w miejscach poza jurysdykcją policji. Zeznania natomiast wyciąga od ludzi za pomocą tortur (co jest akurat normalne w ówczesnych czasach), lecz również sam poddaje się torturom aby znaleźć limit wytrzymałości człowieka i być efektywniejszym w swojej pracy. W wyciąganiu zeznań pomaga mu też jego olbrzymiej wielkości penis, będący w ciągłym stanie erekcji, i poddawany przez Hazno niemniejszemu treningowi, co reszta jego ciała. Chyba nie trzeba też wspominać, że doskonale posługuje się wszelaką bronią białą?

Jak można więc przypuszczać po tym, co już napisałem, siła filmu tkwi w jego głównym bohaterze. Reszta jest swego rodzaju dodatkiem, szczególnie w tej pierwszej części serii, która służy bardziej jako wprowadzenie nowej postaci do panteonu bohaterów chanbar. Jednak jest to wprowadzenie naprawdę udane, zdecydowanie lepsze od tego jakie odnotował Ogami Itto, choć nie przewyższające pierwszego filmu o Zatoichim.

W tej części przygód Itami musi rozwikłać zagadkę, której korzenie sięgają najwyższych szczebli władzy. Ktoś bowiem wysłał na zesłanie zamiast prawdziwego mordercy podstawionego człowieka. Morderca natomiast jest gdzieś ukrywany i prawdopodobnie używany do innych celów. Jakich? Na to pytanie, odpowiedź musi znaleźć Hanzo sam. Może nie całkiem sam, ale bez niego nic nie ruszyłoby z miejsca. Zaś odpowiedź ta okaże się całkiem zaskakująca.

Brzytwa nie działa, jak wspomniałem przed momentem, osamotniony w swoich policyjnych poczynaniach. Służą mu swymi ograniczonymi umiejętnościami jego dwaj pomagierzy, dodający całej produkcji komediowego tonu. Są to Żmija i Diabelski Ogień – byli przestępcy, uwolnieni przez Hanzo i służacy mu w zamian za uzyskaną wolność. Trochę nieudacznicy i tchórze, ale ich strach przed Hanzo ma właściwości silnie motywujące do zanikania strachu wobec innych. Elementy komediowe wprowadzają też wymiany zdań między Hanzo a jego przełożonym Wężem Magohei (w tej roli Ko Nishimura w brawurowej i niezwykle zabawnej kreacji), który nie mając czystego sumienia, z jednej strony chce zawsze ocalać swoją skórę, a równocześnie wyglądać na władczego i odważnego.

Innymi pomocnikami Hanzo są kobiety, które zostały poddane przesłuchiwaniu przez niego. Jego metody mają więc podwójne korzyści, a zapewniam, iż są to metody bardzo nietypowe. W tej części serii pojawia się jeszcze młody złodziej, który za informacje i pomoc w działaniu zostaje przez Itamiego uratowny przed więzieniem. W tę rolę wcielił się znany zapewne wszystkim Renji Ishibashi.

Sam film jest mocno przejaskrawiony i na dobrą sprawę nie da się go brać na poważnie. Ogromne narzędzie pracy Hanzo ćwiczone przez wkładanie go w worek ryżu i bicie pałką wprowadza na początku obrazu wyolbrzymienie świata jaki oglądamy, utrzymujące się aż do finału. Każda postać ma tu jakieś dominujące cechy, które są przejaskrawione, nadając wszystkim karykaturalnego kształtu. Do tego dochodzi muzyka, której nie uświadczymy w wielu tego typu filmach. Gitara, elementy jazzu, funku, które bardziej kojarzą się z obrazami opowiadającymi o przygodach Shafta niż jidaigeki, splatają się z elementami klasycznie japońskimi tworząc wybuchową mieszankę. A jeszcze dochodzi piosenka o Hanzo śpiewana na sam koniec.

Wizualnie mamy, podobnie jak z muzyką, elementy normalnego predstawiania akcji, które od czasu do czasu zmieniają się w dziwaczne ujęcia typu: kamera w stylu penis-eye, czyli widok akcji z punktu osadzenia wielkiego narządu bohatera podczas używania go. Takich atrakcji pojawia się jeszcze kilka i są doskonałym urozmaiceniem ogólnej akcji.

Szkoda jednak, iż owa akcja kuleje pod względem logicznym. Fabuła tak bardzo skupia się na przedstawieniu postaci tytułowej, że cała reszta często sypie się jeśli chodzi o związki przyczynowo-skutkowe. Mnóstwo rozwiązań fabularnych jest naciąganych tak, aby Hanzo nie miał problemów ze sprawą większych niż powinien, często więc pojawia się w odpowiednim miejscu i odpowiedniej porze, dziwnym trafem znajdując to, czego szukał, albo czego jeszcze nie wiedział, że szuka. Z tej samej przyczyny pojawiają się również problemy z udramatyzowaniem akcji, odrobinę za dużo czasu przeznaczono na nic nie wnoszące dialogi, które służą jedynie dodatkowemu wyolbrzymieniu znanych nam już cech bohaterów.

Warto na koniec zwrócić uwagę na finał produkcji Misumiego, gdyż po rozwiązaniu głównej filmowej intrygi dostajemy krótki epilog, czy nawet osobny fragment fabuły, którego jedynym sensem jest przedstawienie postaci Itamiego z innej strony od tej, jaką do tej pory widzieliśmy. Jest on tutaj zdecydowanie mniej ostrym człowiekiem, za to bardziej wrażliwym. Ten fragment jest całkowicie pozbawiony głupawego poczucia humoru i przejaskrawień. Stanowi doskonałą przeciwwagę dla poprzednich scen i, mimo pozornego braku związku z fabułą filmu, wyśmienicie nadaje głębi postaci Itamiego.

Tymczasem sami, pojawiający się tu, skorumpowani urzędnicy odnoszą się zapewne do ówczesnej w Japonii rozwiniętej na szeroką skalę korupcji, która wprowadzała sporą część społeczeństwa w stan złości i frustracji. Hanzo więc, może też mieć fukcje oczyszczające, chociaż fikcyjne, świata z łapówkarstwa oraz oszustw. Reżyserem tego obrazu jest reżyser wspominanych tu już wielokrotnie filmów o Ogamim Itto i Zatoichim, który sam często poddawał w wątpliwość cnoty kierujące samurajami i innymi przedstawicielami wyższych warstw społecznych, imieniem Kenji Misumi. Ponownie pokazał, że jest twórcą nieszablonowym, który nie boi się sięgania po odważne tematy w swojej działalności jako reżyser.

Słowem zakończenia. Przejaskrawiony, zabawny i ciekawy film, który skupia się na oryginalnym bohaterze, skutkiem czego ucierpiały nieco inne elementy tej interesującej produkcji. Warto jednak zapoznać się z opowieścią o Hanzo, gdyż drugiej takiej postaci nie ma, a obcowanie z nią pozostawi w pamięci trwały ślad. Polecam wszystkim.

czwartek, 22 marca 2012

Abe ichizoku, reż. Kinji Fukasaku, Japonia, 1995.

(przeprowadzki ciąg dalszy)


Tytuł oryginalny:
阿部一族
Abe ichizoku

Tytuł anglojęzyczny:
The Abe Clan

Tytułów polskich brak.

Reżyseria: Kinji Fukasaku
Aktorzy: Koichi Sato, Hiroyuki Sanada, Renji Ishibashi
Rok produkcji: 1995
Studio: Shochiku
Czas trwania: 94 min.


Ninjo – są to ludzkie uczucia, współczucie, sympatia, empatia, wewnętrzny głos sumienia, który stoi na straży ludzkiej moralności. Giri to lojalność wobec osoby ponad nami, nawet poprzez ofiarowanie swego życia, niezachwiane wypełnianie poleceń tej osoby i brak wątpliwości w słuszność tychże. Tak w skrócie można opisać te dwie wartości, jakie odczuwać musiał samuraj. Co jednak się stanie, gdy owe wartości przestaną ze sobą współgrać i znajdą się w opozycji? Co wojownik powinien wybrać? Lojalność czy ludzkie uczucia? Poświęcenie dla władcy czy dla rodziny? Rozdarci pomiędzy tymi skrajnymi nagle wartościami są bohaterowie filmu weterana japońskiego kina Kinji Fukasaku, pod tytułem „Abe ichizoku”. 


Fabuła odsyła nas na początek XVII wieku w feudalnej Japonii. Kiedy umiera dobry władca Hosokawa Tadatoshi, jego służba pragnie oddać się w ręce bogom wraz z nim, jednak on wyraźnie tego zabrania. Mimo wszystko wiele osób popełnia seppuku, co więcej, ogrodnik z psem również pozbawiają się życia, a podczas uroczystości pogrzebowych dochodzi do tego, iż nawet ptaki rzucają się w stos pogrzebowy zmarłego pana. Jednak za przedśmiertnym rozkazem władcy podąża głowa klanu Abe, która postanawia uszanować wolę daimyo i z wielkim bólem decyduje się pozostać przy życiu. Niestety, wynikiem tego cała rodzina zostaje pośmiewiskiem i celem niewybrednych plotek, co do domniemanego tchórzostwa i oszukaństwa rodziny Abe. Dręczony wyrzutami sumienia ojciec domu postanawia w końcu popełnić seppuku, jednak zgodnie z nowym, obowiązującym prawem seppuku jest bezwzględnie zabronione. Cała rodzina popada więc wkrótce w niełaskę nowego feudalnego władcy Mitsunao, syna Hosokawy, a nie chcąc podporządkować się nowemu prawu musi stoczyć walkę z nowym daimyo.


Film Fukasaku skupia się jednak nie na walce samej w sobie, lecz niemal całkowicie poświęcony jest uczuciom ludzi stojących pomiędzy ninjo a giri oraz ich rosnącą nienawiścią do zastanego porządku w Japonii początku XVII wieku. Z minuty na minutę ich stosunek wobec prawa, władcy i całego rządu jest coraz bardziej negatywny, co w finale rozbłyśnie efektowną sceną bitwy na dworze tytułowego klanu. Pomimo skrajnej dychotomii filmowych wartości, widz nie ma wątpliwości co do słuszności wyborów rodziny, oraz co do tego, że ich pobudki są jak najbardziej szlachetne. Nie wszystko jednak jest tak proste jak się wydaje. Rodzina Abe ma ogromne problemy, ale ich czyny wpędzają w kolejne kłopoty ludzi wokół nich. Nie tylko służba i pozostali członkowie rodziny skazani są na okrutne cierpienia, ale i sam władca musi borykać się z niemożnością podjęcia jednomyślnej decyzji wobec buntowniczej rodziny. Z jednej strony chce pokazać się jako silny człowiek, więc musi ukarać klan Abe, z drugiej nie chce postawić przeciw sobie samurajów. Niestety, okazuje się on tylko marionetką w rękach swego niegodziwego doradcy (w tej roli Renji Ishibashi), który mszcząc się za dawne krzywdy postanawia skierować gniew władcy i prawo państwowe przeciw rodzinie Abe. 


Przeciwieństwem tej rodziny, a w szczególności drugiego syna, doskonale walczącego mieczem, jest, również biegły w szermierce, wojownik, który pomimo wyraźnie zarysowanego buzującego w nim konfliktu ninjo-giri, pozostaje po przeciwnej stronie barykady, co klan Abe. Wciąż wierny giri, choć w tym samym czasie również będący w konflikcie z doradcą władcy. Jest on zarazem kolejną postacią, która musi stawić czoła dylematom, będącym wynikiem postępowania klanu Abe. Znalazł się również w położeniu, wymagającym aby jednoznacznie określił swoją postawę, a wybierając giri wybiera walkę z najbliższym przyjacielem. Mając dwie skrajne postaci, będące zarazem długoletnimi towarzyszami możemy oczekiwać nie tylko przeciwstawienia postaw ludzkich w filmie, ale też i pojedynku, z którego wyłącznie jeden z nich wyjdzie żywy.


O pojedynkach w tym filmie, trzeba powiedzieć dobre słowo. Są one nieuknionym wynikiem postępowania bohaterów, rezultatem ich sprzeciwu wobec prawa, który musi skończyć się starciem z jego przedstawicielami, a nie scenami dołączonymi na siłę, aby ucieszyć spragnionego ostrych cięć widza. Film Fukasaku jest jednak bardzo skąpy, jeśli chodzi o wyciąganie mieczy do walki, lecz jego finał jest zadowalającym zadośćuczynieniem za te braki. Dostajemy skondensowaną walkę szermierczą w postaci bitwy w rezydencji Abe, zmienionej na podobieństwo twierdzy. Jest to też ostateczne starcie władzy z emocjami klanu, ostatnie miejsce w jakim mogli się schronić, ich własny dom został najechany przez rządowych wojowników. Uświęcone przez rodzinę miejsce nie może przeciwstawić się sile władzy i prawa. Ten fakt zmienienia domu w pole walki, nasuwa automatycznie skojarzenie z innym filmem prezentującym konflikt ninjo/giri, a mianowicie z „Jôi-uchi” w reżyserii Masaki Kobayashi. Jeśli jednak chcielibyśmy porównywać oba filmy, to obraz Fukasaku nie ma żadnych szans w starciu z arcydziełem Kobayashiego.


Trzeba jednak powiedzieć, że nienajwiększy rozmach filmu i niezbyt wyeksponowane bogactwo fabularne są też winą faktu, że „Abe ichizoku” jest produkcją telewizyjną. Wszystko więc zalatuje niskobudżetową telewizyjnością, szczególnie jeśli chodzi o warstwę wizualną. Niewielki budżet objawia się także w kameralności większości ujęć i pozbawienia ich wnikania w ówczesne życie i pokazywania zatłoczonych uliczek samurajskiej Japonii, jakie można zobaczyć w większości chambar. Wszystko to sprawia, że film Fukasaku prezentuje się raczej surowo, co, paradoksalnie, sprzyja ukazaniu w bardziej realnym stopniu dramatu głównych bohaterów.


Niestety wiele momentów jest odrobinę zbyt powolnych, co w połączeniu ze statyczną kamerą zaczyna widza nieco nużyć. Nie da się ukryć, że w prezentowaniu wolniejszej akcji Fukasaku w przedbiegach przegrywa z mistrzami japońskiego kina samurajskiego. Jednak w miarę posuwania się akcji, cała fabuła robi się coraz lepiej uporządkowana, a opowiadana historia zaczyna coraz mocniej nas wciągać, aż podczas scen przedfinalnych akcja zaczyna trzymać nas w napięciu naprawdę mocno i już do samego końca nie puszcza swego mocarnego uścisku. 


Jeśli zaś chodzi o aktorów, to zagrali poprawnie, ale brakuje tu jakiejkolwiek kreacji, która wbijałaby się szczególnie w pamięć. Co prawda Koichi Sato i Hiroyuki Sanada nie są początkującymi aktorami, ale nie można powiedzieć aby wypadli tutaj wyśmienicie. Właściwie to najbardziej pamięta się rolę Renjiego Ishibashi, jego kreacja jest pełna wigoru i energii, zarówno wiekiem, jak i siłą ducha wyprzedza większość ekipy.


Cóż można dodać opisując film słynnego raczej z opowieści o yakuzie niż samurajach Kinji Fukasaku? Można jeszcze dodać zapewne całkiem sporo, ale wtedy pozbawiłbym przyjemności odkrywania tej produkcji przyszłym oglądającym. Na zakończenie więc wspomnę jedynie, iż dla wszystkich miłośników kina samurajskiego jest to pozycja warta uwagi. Nawet jeśli nie jest to film doskonały, to na pewno spotkanie z nim będzie przeżyciem bardzo miłym i zajmującym.

Warto dodać, iż akcja "Abe ichizoku" oparta jest na faktach. Sytuacja ta wydarzyła się w rodzinie Hosokawa na początku epoki Edo (1600-1865).

wtorek, 20 marca 2012

Ansatsu, reż. Masahiro Shinoda, Japonia, 1964.

(przeprowadzki ciąg dalszy)

Tytuł oryginalny: 
暗殺 
Ansatsu 

Tytuły anglojęzyczne: 
The Assassination 
The Assassin 

Tytuł polski: 
Skrytobójstwo 

Reżyseria: Masahiro Shinoda 
Aktor: Tetsuro Tamba 
Rok produkcji: 1964 
Studio: Shochiku 
Czas trwania: 104 min. 

W 1854 roku statki USA wkroczyły na teren Japonii, kończąc czas całkowitej izolacji Kraju Kwitnącej Wiśni. Japończycy, którzy do tej pory sądzili, iż to w ich kraju „mieszkają bogowie”, musieli stawić czoła niespodziewanym wydarzeniom, powodującym rozłam wewnętrzny w kraju. Kończyć zaczęła się wtedy epoka Edo, epoka rządów shogunatu Tokugawa. Okres zaczynający się od wkroczenia obcokrajowców do rozpoczęcia Restauracji Meiji nazywany jest epoką Bakumatsu. Był to czas, w którym walki o władze wewnątrz kraju sięgnęły zenitu. Skrytobójstwa, spiski i rozlew krwi były na porządku dziennym. Kraj dzielił się na tych, którzy chcieli wygnać obcokrajowców i na tych, którzy chcieli się z nimi zbratać. W tym właśnie okresie osadzona jest akcja pierwszego filmu Masahiro Shinody z gatunku jidaigeki. 

Akcja ta skupia się na postaci tajemniczego samuraja imieniem Hachiro Kiyokawa, najczęściej nazywanego w filmie „dziwny Hachiro”. Jest to osoba, która pochodzi z domu chłopskiego, lecz opanowała z ogromną skutecznością umiejętność walki mieczem, jest elokwentnym mówcą, zna kaligrafię i nie brak mu przy tym ogromnej inteligencji – stanowi to, oczywiście, niebezpieczne połączenie. Niestety nie wystarcza ono aby zdobyć ogólny szacunek wśród samurajów z wysokich rodów. Hachiro przy okazji jest również spiskowcem, jednak nie wiadomo dlaczego zmienia strony, za którymi się opowiada wprowadzając w stan skrajnego zmieszania swoich byłych i obecnych towarzyszy. 

Tak naprawdę, film prezentuje nam Kiyokawę głównie poprzez opowieści osób postronnych. Budują one kompleksowy charakter tajemniczej postaci, która jak się okazuje jest wewnętrznie rozdarta, potrafi jednak zachować zewnętrzny spokój. Niestety tutaj ujawnia się największa, i właściwie jedyna wada filmu. Otóż w tych opowieściach pojawia się bardzo duża galeria postaci, które wszystkie walczą, spiskują etc. Film staje się przez to mocno rozwleczony wątkami pobocznymi, nie dodającymi zwykle nic do głównej fabuły. Postaci jest też na tyle dużo, iż trzeba mocno skupić się na filmie, aby nie pogubić się, kto stoi po czyjej stronie. Pogubić się raczej, jak sądzę, nie można, ale jeśli ktoś nie jest przyzwyczajony do wielu wątków pobocznych, to może mieć na początku drobne problemy. 

Film też staje się przez to mocno „przegadany”, więc jeśli ktoś nastawia się na zapierające dech w piersiach pojedynki i szermiercze popisy, to powinien wybrać inną produkcję. To nie jest kolejna część „Kozure Okami”, to jest posępny dramat, któremu bliżej do kina psychologicznego niż typowej chambary. Pojawią się raptem trzy sceny szermiercze, ale żadna nie jest pokazana, tak aby zachwycić nas samą walką. Niestety owo przegadanie i postaci epizodyczne mogą w pewnych momentach nużyć. Na początku nadają one nihilistyczny ton całemu filmowi, jednak potem niepotrzebnie go spowolniają. 

Udane są natomiast zdjęcia, ujęcia mrocznych uliczek, samotne postaci, zatłoczone miasta. Wszystko skąpane w ciemnej kolorystyce, czerń zdecydownie przeważa nad nikłą bielą. Doskonale to współgra z fabułą, która pokazuje nam nie tylko mroczny umysł, ale i mroczne czasy. W odniesieniu do tematyki wprowadzenia nas w okres Bakumatsu, wtedy te wszystkie postaci mają większą rację bytu. Nie zmienia to faktu, że pomimo dobrego przedstawienia nam tego ekstremalnie napiętego czasu, fabularnie film nieco utyka. 

Ogromnym plusem jest za to muzyka. Doskonale spełnia swoją rolę, dodaje nastroju chaosu, który towarzyszy bohaterom, jak i siedzi w nich samych. Po prostu wyśmienita, ale nie dziwi to, ponieważ odpowiadał za nią sam Toru Takemitsu, autor muzyki do takich filmów jak „Seppuku” czy „Kwaidan”. Jeśli zaś chodzi o aktorów, to główną rolę popisowo odegrał legendarny Tetsuro Tanba. Spokojny zewnętrznie, widać, że jego bohater wewnętrznie przeżywa katusze. Mimo, że nie jest to rola na miarę popisów Tatsuya Nakadai, to stanowi bardzo jasny punkt całej produkcji. 

Kończąc recenzję, muszę powiedzieć, że film jest naprawdę dobry i wart polecenia. Doskonały nastrój i mnóstwo wyśmienitych scen rozmywają się nieco w odrobinę przegadanych sekwencjach. Dla fanów kina samurajskiego jest to jednak film godny obejrzenia. Dla innych, cóż, nie będzie to najlepsze kino, aby rozpocząć przygodę z gatunkiem. 

niedziela, 18 marca 2012

Summer Soldiers, Hiroshi Teshigahara, Japonia, 1972.


Summer Soldiers
Żołnierze na lato
reż. Hiroshi Teshigahara
Japonia, 1972

Hiroshi Teshigahara jest najbardziej znany z powodu swej współpracy z cenionym pisarzem Kobo Abe. Hiroshi wyreżyserował trzy filmy na podstawie scenariuszy Abe, słynną „Kobietę z wydm”, „Twarz innego” oraz swój debiutancki obraz, a także pierwszy film wyprodukowany przez Art Theatre Guild i słynny wkład w rozwój nuberu bagu, japońskiej nowej fali, „Pułapkę”. Oczywiście, japoński twórca stanął za kamerą także innych produkcji, jedną z nich jest obraz „Summer Soldiers”.

Film nakręcony został w stylu mieszającym pseudokument z klasyczną fabuła i opowiada historię dezertera armii amerykańskiej. Śledzimy przez to jego tułaczkę po Japonii, w której nijak nie może się odnaleźć. Historia przeplatana jest życiem innych, podobnych mu żołnierzami, którzy cierpią z powodu takich samych problemów.

Wizualnie i aktorsko nie jesteśmy uraczeni niczym wyjątkowym. Ujęcia zwykle są proste, minimalistyczne i starają się być całkiem naturalne oraz realistyczne. To, co jednak najbardziej zaskakuje w obrazie, to sami amerykańscy żołnierze. Teshigahara tworzy w tym względzie film dość paradoksalny. Z jednej bowiem strony stara się pokazywać swoich bohaterów jako niewinne ofiary systemu wojskowego, z którym nie można wygrać oraz z góry przegranych wojowników o odnalezienie się w obcym kraju. Z drugiej jednak strony są oni, przepraszam za wyrażenie, kompletnymi idiotami. Na dodatek prymitywnymi.

Nasz bohater na początku codziennie rozmawia ze swą japońską partnerką, później mieszka w różnych japońskich domach, przebywa codziennie z Japończykami, czy to w mieszkaniu, czy w japońskich barach, a nawet pracuje z nimi i uczy się języka japońskiego. Po tym wszystkim jest on w stanie powiedzieć jedynie „yada”, „watakushi wa” i „arigatou”. Może umknęło mi jedno słowo. Podczas lekcji języka zaś pierwszym pytaniem jest, jak powiedzieć „jesteś piękna”. Mentalne ograniczenie jest więc podwójne. Nie dość, że brak im podstawowych zdolności lingwistycznych, a także nie potrafią nauczyć się najprostszych manier, panujących w Kraju Kwitnącej Wiśni, to na dodatek jedyne o czym myślą to seks. Każda więc sekwencja losów bohatera lub innych żołnierzy, niezależnie przez co prowadzi, kończy się na przejmującej potrzebie seksualnej, która wpędza ich w dalsze kłopoty.

Bohater zostaje wyrzucony z jednego domu, bo podgląda kąpiącą się córkę gospodarza, z drugiego, gdy uprawia seks ze kobietą, mimo sprzeciwu gospodarza. Do trzeciego już nie dociera, lecz po drodze ma jeszcze nieudany kontakt z prostytutką. Inny żołnierz posuwa się dalej. Próbuje poderwać dziewczynę, wymusza pożyczenie pieniędzy na randkę od swych gospodarzy, po czym, gdy dziewczyna znika, wraca agresywny i próbuje wykorzystać seksualnie żonę gospodarza. Wszystkie problemy związane z niemożnością aklimatyzacji się w obcym kraju sprowadzają się do tego, że nie bohaterowie nie mogą zaliczyć w Japonii*.

Zdaję sobie sprawę, iż potrzeby seksualne są w życiu człowieka ważne. U jednych bardziej, a u innych mniej. Biorąc to pod uwagę, należy stwierdzić jednak, iż brak podstawowego opanowania i wąski horyzont umysłowy bohaterów jest zatrważający. Z drugiej strony, w czasach, gdy sam udzielałem korepetycji z języka japońskiego, to również podstawowym pytaniem wielu uczniów było, jak powiedzieć, „jesteś piękna” i podobne stwierdzenia. Wygląda więc na to, że pesymistyczna wizja żołnierzy nie jest prawdopodobnie, aż tak odległa od rzeczywistości, co tylko może wzbudzać żal nad ludzką kondycją.

Pod pewnymi jednak względami zachowanie tego typu jest także wynikiem ich przebywania w wojsku, gdzie umiejętności porozumiewania się, elokwencja czy wiedza na wiele pozawojskowych tematów nie są uczone. Wręcz przeciwnie, człowiek może wiele z nich tam stracić. A Hiroshi nie tworzy przecież peanu na cześć militaryzmu.

Ponadto główny bohater jest nijaki. Kiedy mówi, to zwykle mamrocze coś pod nosem, cały czas przestraszony, z niepewnym głosem, nad wyraz sztuczny. W trakcie filmu jednak coraz bardziej się rozwija i jego charyzma rośnie. Jego strach jest, oczywiście, zrozumiały i naturalny, lecz przedstawienie tegoż i brak emocji na twarzy aktora są zdecydowanie wadą produkcji.

Hiroshi nie oszczędza także swych rodaków i kilka negatywnych uwag kieruje również w stronę japońskiego społeczeństwa, a najbardziej w stronę organizacji, złożonych zwykle z młodych Japończyków, które wyłapują dezerterów by pomóc im w znalezieniu mieszkań i zatrudnienia. W zamian za to, Amerykanie mają z kolei pomóc im w walce z militarnym ustrojem. Ich naiwna wiara w żołnierzy, pomaganie dezerterom, bez zainteresowania się innymi ludźmi, zostawianie ich na pastwę nieprzyjaznego otoczenia (a Japończycy są [tutat] nieprzyjaźni wobec obcokrajowców) sprawia, że ich działalność jest z góry skazana na porażkę. Tylko jedna osoba wyraża swoje wątpliwości, lecz zostaje zagłuszona przez ślepo wierzących w ideę młodych, którzy skupiają się na fragmencie walki, miast jej całości, w ogóle nie znając podstaw ludzkich potrzeb i zachowań.

Mimo faktu, iż obraz jest niewątpliwie wyrazicielem i komentarzem określonych czasów, to wiele z jego fabularnych elementów jest wciąż aktualnych. Niemożność przystosowania się do obcej kultury, szczególnie jeśli jest się osobą mało inteligentną i dość prymitywną, negatywny wpływ systemów militarnych, młodzieńcza naiwność, przegrywająca z twardą rzeczywistością – wszystko to tworzy pesymistyczny i niezmienny krajobraz otaczający ludzi na całym świecie. Jest w filmie tylko jedna osoba, która wciąż kontynuuje walkę, której biegnąca postać zamyka produkcję Teshigahary. Jest to jeden z żołnierzy, który trenuje i utrzymuje się w wysokiej formie. Po to by móc w przyszłości dotrzeć tam, gdzie chce się znaleźć. Nic innego go nie interesuje.

* Użyłem takiego sformułowania, gdyż właśnie przypomniał mi się utwór „Pussy” zespołu Rammstein. I nie, nie lubię tego utworu. Za to kilka innych tak.

poniedziałek, 12 marca 2012

Kozure Okami 2-4

(przeprowadzki ciąg dalszy)




Tytuł oryginalny:
子連れ狼 三途の川の乳母車
Kozure Ōkami: Shinikazeni mukau ubaguruma

Tytuły anglojęzyczne:
Lone Wolf and Cub: Baby Cart at the River Styx
Lone Wolf and Cub: Perambulator of the River of Sanzu
Sword of Vengeance, Part II

Tytułów polskich brak.

Reżyseria: Kenji Misumi
Aktor: Tomisaburo Wakayama
Rok produkcji: 1972 
Studio: Toho 
Czas trwania: 81 min.


Krew jeszcze nie wyschła na mieczu Ogamiego Itto, jego wszyscy przeciwnicy nie zostali pokonani, Daigoro jeszcze nie nacieszył się swoim wózkiem, Yagyu nie zdążyli pokazać całej swej potęgi. Wiele rzeczy jeszcze się nie zdarzyło, ale bez obaw, jeśli jesteście gotowi zobaczyć jak podczas walki odcina się uszy, nos, palce, nogi, ręce i rozpoławia głowy, to wiele się zdarzy przed waszymi oczyma.

Już pierwsza scena sugeruje z jakim filmem mamy do czynienia. W wir wydarzeń jesteśmy wrzuceniu natychmiast. Oto tajemniczy wojownik atakuje Samotnego wilka. Ten szybko tnie mieczem, ale co to? Zza pleców zabójcy wyłania się kolejny! Ogami jest jednak i na takie wypadki przygotowany. I tak też potoczy się akcja całego filmu, kolejne fale zabójców, między innymi we wspaniałej sekwencji ‘spaceru’ podczas którego Itto jest atakowany przez grupy kobiet, będą nacierać na Kozure Okamiego, a w przerwach on będzie atakować innych.

Nie myślcie jednak, iż cały film to bezmyślna sieczka, owszem nie spotkamy tu fabuły na poziomie „Rashomona” czy „Buntu”, ale i tutaj pojawią się akcenty mniej krwawe. Historia łączy, na moje oko, 5 historii o Ogamim z mangi, a robi to, trzeba przyznać, w bardzo zgrabny sposób oraz, co więcej, nie pozostawia uczucia niedosytu, jak to miało miejsce w części pierwszej. Ponadto fabuła nie nuży przestojami, wręcz przeciwnie, momenty spokoju są wprowadzone z wyczuciem. To wszystko sprawia, że możemy się nacieszyć produkcją pełniejszą i bardziej przemyślaną.

Tym razem ród Yagyu wynajmuje oddział kobiet-wojowniczek aby zabiły Ogamiego, czego wynikiem będzie między innymi scena walki tychże kobiet z najlepszym shinobi w oddziału rodu Yagyu. Sam Ogami natomiast zostaje wynajęty do zabicia pewnego informatora. Sprawa byłaby prosta gdyby nie ekskortowała go trójka Braci Śmierci. Jeden walczy szponami umieszczonymi na ręku, drugi metalową pałką z kolcami, a trzeci nakłada na dłonie nabijane ćwiekami ‘rękawice’. O tym, że jest to broń nadzwyczaj śmiertelna przekonać się możemy gdy bracia stoczą pojedynek z wojownikami klanu Awa. A jak można przypuszczać, nie ma nic miłego w otrzymaniu ciosu w bebechy zagiętymi szponami starszego brata.

Te i inne ciekawe postaci obfitują w wiele, czasem nieco przerysowanych, wydarzeń, np. w scenę podwodnej walki. Ale są, jak wspominałem, momenty spokoju. W tych chwilach, i w kilku podczas walki, mamy więcej okazji do przebywania z Daigoro, dwuletnim synkiem Ogamiego. Gdy ojciec opada z sił, chłopczyk dba o niego, odważnie zachowuje się również przy studni ‘bez dna’, w końcu też ze stoickim spokojem użyje tajnej broni w wózku w celach śmiertelnych dla atakującego go. Jak można więc się domyślać jego dzięcięca niewinność, która tutaj została w dużym stopniu utracona, styka się z ogromną przemocą zadań tatusia. Ciekawe czy film oglądał Takashi Miike, którego jednym z ulubionych motywów jest właśnie skolidowanie dziecka z dorosłą przemocą.

Wątek tego zetknięcia nie jest jednak mocno ewokowany w filmie, a nadrzędny staje się wątek walki, który to z kolei prowadzi do czystej, a przy tym szalonej rozrywki, jaką dostarcza film.

Rozrywki tym większej, że nie tylko Koike (autor mangi) poprawił swój kunszt pisania scenariuszy filmowych (pierwszy „Kozure Okami” był jego debiutem w tej dziedzinie), ale i wizualnie film pokazuje się z lepszej strony, a wszystkie pojedynki i skoki o włóczni przez ogień widać dokładnie. Może oprócz jednego razu, ale wtedy mamy za to miłą zabawę obrazem. Oczywiście wszystko, jak i poprzednio, wprowadza nas rozmytymi barwami i kamerą prowadzoną blisko postaci w nieco nierealistyczny, senny nastrój. Dzięki temu jesteśmy w stanie przełknąć wszelkie przejaskrawienia bez odczuwania bólu gardła. I tym bardziej cieszyć się tą oryginalną produkcją.

Muzycznie natomiast przenosimy się od klasycznych melodii po chaotyczne uderzenia, a nierzadko wzbije się narastający dźwięk niczym w horrorze, szykujący nas na niespodziankę, która niekoniecznie musi nastąpić. Jest różnorodnie i kontrastowo, czyli tak jak można było oczekiwać.

Słówko o aktorach. Wakayama jak zwykle świetny, jego ‘Kotowaru!’ zapadło mi w pamięć i szybko chyba jej nie opuści. Akihiro Tomikawa może nie wznosi się na aktorskie wyżyny, wcielając się w rolę dwuletniego Daigoro, ale dużo mu nie brakuje, zdecydowanie też poprawił swój warsztat od czasu pierwszego filmu, a przecież kręcono je w tym samym roku. Warto też zapamiętać Kayo Matsuo, jako demonicznie się śmiejącą Sayako. Jej wyskok z kimona i sztuki walki są wyśmienite, choć śmieje się odrobinkę sztucznie.

I tak dobijam do końca recenzji, a na jej końcu powiem, że film naprawdę warto obejrzeć. Doskonała, nieco szalona i przy tym intensywna rozrywka nie tylko dla miłośników kina chambary, ale i dla wszystkich lubiących niecodzienne pozycje. Polecam.

Tytuł oryginalny:
子連れ狼 死に風に向う乳母車
Kozure Ōkami: Shinikazeni mukau ubaguruma

Tytuły anglojęzyczne:
Baby Cart
Baby Cart in Hades
Lend a Child
Lend an Army
Lightning Swords of Death
Lone Wolf and Cub: Perambulator Against the Winds of Death
Lupine Wolf
Sword of Vengeance, part III
Samurai Assassin II: Lightning Swords of Death

Tytułów polskich brak.

Reżyseria: Kenji Misumi
Aktor: Tomisaburo Wakayama
Rok produkcji: 1972
Studio: Toho
Czas trwania: 89 min.


Jak można było przypuszczać niedole Ogamiego Itto nie skończą się na wyśmienitej części drugiej, tylko zaprowadzą nas na kolejny szlak w kontynuacji. Tak też się oczywiście stało i Samotny Wilk wraz ze swym szczenięciem, mieczem i rewolwerami rusza do walki.

W recenzji przy okazji pierwszego filmu z serii wspominałem o muzyce a la spaghetti western. Cóż, tutaj pojawia się rewolwerowiec a la spaghetti western, którego celność mogłaby zawstydzić nawet samego Django. Nie zawstydza jednak samego Itto, który i na takich osobników ma swoje, jakże skuteczne, metody. Oczywiście, żeby nie było, postać samuraja z rewolwerami pojawia się i w mandze, a nie wiem czy Koike inspirował się spaghetti czy zwykłym westernem, ale bardziej mi to wyglądało na małe nawiązanie do „Straży przybocznej”, co z konieczności przypomina o wesnernowej wersji Sergio Leone. Tak czy siak, w filmie Misumiego, odwołanie do spaghetti jest czytelne z powodu stroju strzelca, nie przypominającego wcale stroju honorowego samuraja. Co więcej, również finał filmu zawiera makaroniarskie* inklinacje, osadzony w scenerii niczym z filmów Sergio Leone. Tutaj jednak kamienista pustynia staje się tłem o rozgrywki z o wiele większą liczbą walczących niźli było to u Włocha. No i w końcu muzyka to już całkiem niezła jazda, od elementów jazzowych, dziwnych hałasów, po klasyczne melodie z filmów samurajskich, choć tych akurat nie uświadczymy za wiele.


Mimo, że ta cała moja pisanina o rewolwerach czy wielu walczących, może sugerować, że dostajemy najbardziej zwariowany film z serii, to, jak się okazuje, wcale tak nie jest, oczywiście nie licząc finału. Film jest zaskakująco stonowany, a oniryczny nastrój częściej odchodzi w cień ustepując miejsca temu bardziej realistycznemu. Wszystko tylko momentami staje się brutalniejsze (jednak brak tu takich wymyślnych scen śmierci jak poprzednio) i przerysowane, zwykle fabuła jest raczej spokojna. Nie jest to wada, spokój ten, bowiem, prowadzi nas prosto w finał, gdzie Itto stoczy walkę z niemal całą armią samurajów, uzbrojonych w miecze, łuki i strzelby. Jeśli ktoś zastanawia się, w jaki sposób taką drużynę pokonać, to musi koniecznie obejrzeć film.


Recenzję zacząłem niejako od tyłu i nie pojawiło się słowo o fabule. Oto więc ono: Ogami Itto staje w obronie młodej dziewczyny, wykupionej na prostytutkę przez bardzo plugawy gang. Wilk nawet poświęca się torturom, trochę walczy, a w końcu sam przywódca owego gangu wynajmuje Itto do zabicia pewnego potężnego człowieka, niegdysiejszego zdrajcy jednorękiego herszta. Ogami liczy sobie ponownie zwyczajowe 500 ryo i rusza do boju. W międzyczasie spotyka jeszcze ronina, który cały czas zastanawia się jaki ma być idealny samuraj. Ów ronin jest doskonałym szermierzem, ale zszedł niestety na drogę występku. Chyba wiadomo gdzie go ona zaprowadzi?


Mniej tu natomiast troszkę Daigoro, ale tylko troszkę. Synek dalej pomaga tatusiowi w kluczowych momentach, a nawet polubi niedoszłą prostytutkę. Aktorsko wszyscy stoją na wysokim poziomie, choć do geniuszu jeszcze brakuje. Jak zwykle w pamięć zapada Wakayama i jego „Kotowaru!” (Odmawiam) w doskonałej scenie rozmowy z gangiem.

Cóż więcej mogę napisać. Film nie odchodzi daleko od części poprzednich, więc wszystkim miłośnikom tychże kontynuacja przypadnie do gustu. Szkoda nieco, że już jest spokojniej i nie ma tylu nowych pomysłów (czyżby się kończyły?), ale finał wszystko rekompensuje. Oczywiście polecam.


*żeby nie powiedział ktoś, że nie lubię spaghetti westernów, bo lubię.

Tytuł oryginalny:
子連れ狼 親の心子の心
Kozure Ōkami: Oya no kokoro ko no kokoro

Tytuły anglojęzyczne:
Lone Wolf and Cub: Baby Cart in Peril
Sword of Vengeance IV
Shogun Assassin 3: Slashing Blades of Carnage

Tytułów polskich brak.

Reżyseria: Buichi Saito
Aktor: Tomisaburo Wakayama
Rok produkcji: 1972
Studio: Toho
Czas trwania: 81


To już czwarta część przygód Samotnego Wilka, na którą zaprasza nas, w zastępstwie Kenjiego Misumi, Buichi Sato. Trudno mi silić się na jakiś oryginalny wstęp do recenzji pisząc czwarty raz o filmie podobnym do poprzednich, więc przejdę prosto do recenzowania.

Tym razem Ogami Itto zostaje wynajęty do zabicia groźnej wojowniczki, z przykuwającymi wzrok tatuażami. W międzyczasie gubi się Daigoro, co jest dobrym zagraniem przybliżającym nas do młodego bohatera filmu, gdyż podczas tych scen obcujemy wyłącznie z nim. Daigoro w swojej wędrówce natrafia m.in. na potężnego ronina, niegdyś poważanego samuraja rodu Yagyu, który w przeszłości pokonał Itto, a teraz szuka na nim zemsty. Oprócz tego, tropem Samotnego Wilka podążają ninja wysłani przez Ura-Yagyu. Jak więc widać, dzieje się dużo.


I dzięki temu, iż dzieje się dużo nie można narzekać na nudę. Ponownie wszyscy miłośnicy moralnych, filozoficznych i innych rozważań nie znajdą tu nic dla siebie, ale seria o Kozure Okamim to w końcu dawka szalonej i krwawej (jak na samurajskie realia) rozrywki. Sato ponownie zaprasza nas na przygody pełne amputowanych błyskwicznym cięciem Ogamiego kończyn. W poprzedniej części można było narzekać na brak tego typu scen, które, chcąc nie chcąc, stały się już cechą rozpoznawalną serii. Cechą serii stał się również, jak widać, finał filmu. Gdyż ponownie Itto stoczy walkę z całą armią wrogów, tym razem nie tylko na otwartej przestrzeni. Będzie to też walka o wiele trudniejsza niż poprzednio. Ponownie w ruch pójdą wszelkie strzelby jakie znajdą się po obu stronach konfliktu.


Nie zabraknie jednak i bardziej kameralnych potyczek. Doskonałe sceny w świątyni, gdy Itto jest atakowany przez ninja oraz pojedynek ze starym wrogiem należą do najlepszych chwil w filmie. Spokoju produkcji dodaje natomiast wątek Daigoro, który zagubiony szuka swego ojca. Poznajemy go tu jako silne dziecko z duszą wojownika, która tylko czeka aby przejąć w posiadanie ciało chłopaka. Można się zastanowić, co stanie się z takim dzieckiem jak dorośnie. Ale na to pytanie odpowiedział nam sam Kazuo Koike, a odpowiedź jest prosta: zabójca. 

Spokoju, tym razem niestety rozwlekającego akcję, dodaje także wątek z ojcem poszukiwanej przez Itto kobiety. Po wykonaniu jednego zadania i ominięciu głównego wątku fabularnego, jesteśmy świadkami rozmów Ogamiego z wyżej wymienionym ojcem. Jest to cisza przed finałową burzą, jednak wszystko to, co następuje po pojedynku z wytatuowaną zabójczynią, mimo, iż naprawdę nieźle prezentujące się (nie licząc scen rozmów), jest zbyt wyraźnie rozdzielone od głównej historii. Po prostu Buichi, widocznie, chciał również pokazać zmagania Samotnego Wilka z hordami przeciwników, dokooptował więc walkę, która odrobinę razi stucznym przyłataniem do reszty opowieści. Nie zrozumcie mnie źle, walka jest naprawdę wyśmienita, tylko dodana trochę na siłę.


Sato nie jest też tak intrygujący w ukazywaniu przygód Kozure Okami. Zupełnie brak tutaj jakichkolwiek zabaw z obrazem, wszystko jest utrzymane w realistycznym, choć wciąż przejaskrawionym tonie. Za to muzyka, jak zawsze, prezentuje całą gamę dźwięków, które można włożyć zarówno do horrorów, jak i kina eksperymentalnego, sporo pojawia się też elemantów jazzu. Jak zwykle więc, muzycznie wychodzi film obronną ręką.

Również aktorsko jest bardzo dobrze, właściwie to nawet lepiej niż poprzednio. Wakayama dalej jest nieustępliwy i twardy, ale już Daigoro nabiera więcej przymiotów. Młody aktor z filmu na film prezentuje się coraz lepiej, na początku zdarzało mu się patrzeć w kamerę, teraz już tego nie uświadczymy. Powiększyła się nie tylko jego rola, ale i gama uczuć, jaką nam zaprezentuje. Zmienił się również aktor wcielający się w głowę rodu Yagyu, mimo, że nieco grubszy od poprzednika, co nie pasuje do wizerunku Retsudo wykreowanego w pierwszej części, to grający zdecydowanie lepiej. Makijaż też lepiej na nim wygląda niż prezentował się na aktorze poprzednim. Tak więc, po przerwie dwuczęsciowej, Yagyu zanotował bardzo udany powrót, no i w końcu będziemy oglądać jego umiejętności szermiercze.


Konkludując. Dużo akcji, ale nie brak wyciszenia, film nie do myślenia, ale dla rozrywki. Jeśli podobały się części poprzednie, ta również się spodoba. Kino samurajskie w swoim najkrwawszym wydaniu.