wtorek, 12 lutego 2013

John Dies at the End, Don Coscarelli, 2012.

„Nazywam się David Wong. Raz widziałem, jak wątrobie pewnego człowieka wyrosły macki, którymi wyrwała ona samą siebie poprzez poszarpaną dziurę na jego plecach, po czym sunęła uderzając o podłogę mojej kuchni.”
 

Kyuketsuki Gokemidoro (Goke, Body Snatcher from Hell), Hajime Sato, 1968.

Samolot pasażerski leci na krwistoczerwonym niebie, pilot złowieszczo stwierdza: „to jakby lecieć przez morze krwi”. Nie trzeba długo czekać, by zaczęło dziać się niesamowite. Ptaki niespodziewanie uderzają w szyby, niczym pogrążone w samobójczym szale. Po chwili z wieży kontrolnej przychodzi wiadomość: na pokładzie znajdują się bomba i zamachowiec. Pilot i stewardesa ruszają przeszukać bagaże nie zawsze chętnych do pomocy pasażerów. Znajdują schowany karabin snajperski. Okazuje się, że na pokładzie znajduje się terrorysta. Zdemaskowany, porywa samolot. Chwilę później słychać w radiu informację: nad Japonię nadciąga duża ilość niezidentyfikowanych obiektów latających. Niedługo potem załoga napotyka UFO, po czym obwody elektryczne się psują. A nie minęło jeszcze 10 minut filmu.
 

Uchu daikaiju Girara (The X from Outer Space), Kazui Nihonmatsu, 1967.

Podejście załogi do tego, co niesamowite jest ze wszech miar godne podziwu. Nie tylko nie przejmują się żadnym niebezpieczeństwem, kreując wrażenie, jakoby wszystko było dla nich dobrą zabawą, ale również więcej emocji wzbudzają w nich drobne miłostki niż złowrogie pojazdy kosmiczne czy potwory siejące destrukcję w całej Japonii. Gdy lśniące złotym blaskiem UFO pojawia się w okolicy statku naszych bohaterów, jeden z nich komentuje: „wygląda niczym niedokończony omlet”. Jest to właściwie jedyny warty odnotowania komentarz, jaki padnie wobec obcego, który zabił kilka poprzednich załóg. Trudno jednak stwierdzić, jak tego dokonał, gdyż oprócz blokowania kontaktu radiowego z bazą nie robi wiele ponadto.
 

Kyuketsu dokuro sen (aka The Living Skeleton), Hitoshi Matsuno, 1968.

„The Living Skeleton” jest kolejnym z przykładów mierzenia się z tematyką grozy przez studio Shochiku z końca lat 60. Żonglując różnymi elementami sztafażu horroru, dreszczowca i kryminału, obraz z całych sił próbuje odnaleźć złoty środek i wciągnąć w widza w niepojęty świat pełen dziwacznych zwrotów akcji.
 

Zjawy (The Apparition), Todd Lincoln, 2012.

W filmie poznajemy młodą, atrakcyjną parę, która potwierdza target obrazu, jakim są młodzi ludzie, mający ochotę na niezobowiązujący horror. Protagoniści wprowadzają się właśnie do nowego domu, lecz więdnący kaktus, przesuwające się meble czy pocięte ściany każą przypuszczać, że nie są do końca sami. To, oczywiście, zaledwie początek koszmaru, który będzie wzrastać, aż osiągnie kilka przyjemnie surrealistycznych scenerii, ducha wyjętego prosto z japońskiego horroru i finału niezdrowo przypominającego niskobudżetową wersję ostatnich scen Pulsu [...].
 

Wszyscy albo nikt (Yi ge dou bu neng shao aka Not One Less), Zhang Yimou, 1999.

Yimou, operując bardzo prostymi środkami wyrazu, tworzy film zwracający się bezpośrednio do współczucia widzów. By sięgnąć do jak najszerszej rzeszy odbiorców, Zhang nie próbuje w żaden sposób komplikować fabuły czy używać niejasnej symboliki. Mimo to, bez problemu utrzymuje poetycką wrażliwość, cechującą jego poprzednie produkcje, przez co obraz nie staje się prostacką propagandą.

Więcej: http://www.noircafe.pl/wszyscy-albo-nikt/