czwartek, 26 lipca 2012

Death Race 2000, USA, 1975.

Death Race 2000
Wyścig śmierci 2000
reż. Paul Bartel
USA, 1975

Cudowne lata siedemdziesiąte przyniosły nam wiele B-klasowych produkcji, które nierzadko utrzymały swą aktualność i świeżość w zdecydowanie lepszym stanie aniżeli ich A-klasowi pobratymcy. Zresztą nie tylko do lat siedemdziesiątych to zjawisko jest ograniczone. Roger Corman, niekwestionowany mistrz kina niskobudżetowego, zdecydował się wyprodukować jeden z takich filmów w 1975 roku. Obraz jest adaptacją krótkiej noweli poświęconej morderczym wyścigom w futurystycznej, antyutopijnej Ameryce. Ówczesna gwiazda telewizyjnego ekranu, David Carradine, wcieliła się w głównego bohatera, enigmatycznego Frankensteina. Sylvester Stallone zaś, jeszcze zanim przybyło mu masy mięśniowej potrzebnej by stać się Rocky'm, wykreował inspirowanego mafijnymi czasami nieprzyjaznego kierowcę z wybuchowym charakterem. Z takimi nazwiskami, Paul Bartel rozpoczął reżyserię niskobudżetowego klasyka. Zapnijmy więc pasy i przyjrzyjmy się wyścigowi śmierci z bliska.

Obraz rozpoczyna się otwarciem wyścigu, które służy zarówno jako prolog oraz jako rozpoczęcie głównej akcji. Kolejni kierowcy oraz zasady panujące w świecie przedstawionym są nam komunikowane przez trójkę dziennikarzy. Oprócz funkcji informacyjnej pełnią oni istotną rolę w fabule oraz w satyrycznym obrazowaniu roli mediów. Słowo o dodatkowe o dziennikarzach się jak najbardziej należy, gdyż stanowią oni ogromną zaletę całej produkcji. Bombastyczny, łatwo wpadający w zachwyt mężczyzna komentuje, używając górnolotnego słownictwa wymieszanego z ówczesnym slangiem (charakterystycznym m.in. dla mainstreamowych komiksów tego okresu), wydarzenia doprowadzając do ich karykaturalnej formy słownej. Jego komentarze wprowadzają mnóstwo czarnego humoru, dzięki zestawieniu ich z obserwowaną akcją. Śmierć, niewola mediów, kontrola polityczna, wszechobecne kłamstwo – w jego ustach wszystko to jest zabawnym tematem, idealną karmą dla mas, spragnionych brutalnej rozrywki. Ktoś kogoś zabił? Ojej, czyż mogło zdarzyć się coś lepszego? Już sprawa mediów w tym by wszyscy usłyszeli o tym wesołym zdarzeniu z trasy. W końcu, co lepiej nas bawi niż przemoc? Chyba tylko więcej przemocy. Gdy jednak ktoś próbuje pokazać zło tkwiące w niekontrolowanej brutalności, wtedy nasz dziennikarz czuje dyskomfort. Bez brutalności, nie ma zabawy.

Pani dziennikarz natomiast jest idealną parodią prowadzących talk showy w stylu choćby rodzimych „Rozmów w toku”. Wspominając przed każdym wywiadem, że jest bliską przyjaciółką każdej ważnej osoby, prowadzi rozmowy gratulując, m.in., żonie pierwszej ofiary wyścigu zaszczytu, jaki ją spotkał. Nie można także zapomnieć o starszym dziennikarzu, który z miną i tonem eksperta tłumaczy nam ile punktów otrzymuje się za zabijanie ludzi. Najwięcej warci są staruszkowie (100 punktów), ale niemowlaki czy małe dzieci to także nie lada gratka dla kierowcy. Gdy nie ma wartościowych celów w pobliżu, zadowolić można się mniejszą ilością punktów za osoby w średnim wieku. Biada wszystkim, którzy nieopacznie lub w celach doświadczenia ekstremalnego sportu na własnym poziomie adrenaliny pojawią się na ulicy. Co przypomina mi o jednej z moich ulubionych scen w obrazie. Gdy Frankenstein zbliża się do szpitala, lekarze i pielęgniarki wystawiają na ulicę chorych starców (dzień eutanazji). Kierowca zamiast jednak zadowolić się ogromnym łupem, skręca i rozjeżdża pielęgniarki i lekarzy, co dziennikarz komentuje stwierdzając, iż nawet Frankenstein posiada amerykańskie poczucie humoru.

Każdy samochód i kierowca posiadają przy tym własną osobowość. Poszczególne pojazdy mają własne tematy. Samochód-country z lubującą się w kolekcjonowaniu kochanków kobietą za kierownicą. Samochód-nazizm z kobietą z „rasy panów” i jej nawigatorem, który nie jest zbyt dobrym kochankiem. Jest też samochód-mafia ze Stallone'm za kierownicą. I, oczywiście, kultowy pojazd z piłowatym grzbietem, który został podstawą samochodu w serii gier komputerowych „Carmageddon” inspirowanych filmem. Za jego kierownicą zasiada narodowy bohater – Frankenstein. Postać niemal mityczna, która w wielu wyścigach straciła wiele części ciała i jest pozszywanym monstrum. Czy aby jednak na pewno?

Aktorsko nie możemy spodziewać się popisów, które zapamiętamy do końca życia. Carradine gra niemal jak zawsze, zachowuje podobne niewzruszenie, co bohater „Legend kung fu”. Sly natomiast jest Sly'em. W wielu momentach to on kradnie show i jego postać wysuwa się na pierwszy plan. Zresztą Stallone jest w tym momencie swojej kariery na poziomie, ponad który nie wniesie się już wiele wyżej. Nie chcę przy tym krytykować Sylvestra, który potrafi wykreować zapadające w pamięć postaci, o czym świadczy produkcja z jego udziałem z kolejnego roku, czyli kultowy, również dla mnie, „Rocky”, gdzie Sly pokazuje na co go stać.

Sam „Wyścig śmierci 2000” zaś, jak wyraźnie widać, skupia się, poza samochodowo-śmiertelną rozrywką, na próbie zadania pytań o samą zasadność traktowania brutalności jako rozrywki. Temat, w kontekście ostatnich wydarzeń filmowych (premiera „The Dark Knight Rises” przychodzi na myśl), wciąż aktualny. Niczym Moore w „Bowling for Canada” obraz „Death Race 2000” wysnuwa wnioski jakoby przemoc eksploatowana do tak wielkich rozmiarów jest rdzeniem Ameryki. Kraj opiera się na przemocy od samego początku swej kreacji i traktuje ją nie tylko jako koherentny element swojej kultury, ale wręcz jedną z jej „cnót”. W filmie objawia się to w przejaskrawionym, kłamliwym prezydencie, ruchu oporu przeciw przemocy, który wcale od przemocy nie stroni, publice chciwej rozlewu krwi, ludziach igrających ze śmiercią dla mocnych wrażeń, sportowców-zabijaków jako ikon popkultury, zabijaniu jako sport narodowy. Jakkolwiek sami byśmy nie sądzili, film odpowiada za nas: takie rzeczy, tylko w Ameryce. I nie da się ukryć, że znajduje się w tym pewna doza prawdy. Ileż to razy słyszymy o kolejnych strzelaninach, masakrach czy zabójstwach w USA? A o ilu nie słyszymy? Faktem jest, który by nie być jednostronnym należy podać, iż zdarzają się one w innych krajach także. Czy winne temu są filmy? „Death Race 2000” poprzez sam fakt bycia taką brutalną produkcją, jednocześnie nie pochwalając przemocy, dodając dużą dozę satyry, stwierdza, iż kino nie jest odpowiedzialne za ten stan rzeczy. W końcu w innych krajach kinowe blockbustery nie różnią się zbytnio od amerykańskich, a jakoś tam nie dochodzi do tylu strzelanin. Należałoby stwierdzić, że problem tkwi w osobie, która ogląda film, a nie w filmie, który ogląda osoba.

Zresztą historia USA pokazuje, że często atakuje się popkulturę jako winowajcę zbrodni; atak na branżę komiksową, ze szczególnym skupieniem się na EC, w latach 1950., ataki na muzykę, na gry komputerowe, powtarzające się ataki na kino, a zapomnieć przecież nie można, iż przed czasem telewizji i wszechobecnych (niestety nie w Polsce) komiksów na brak przemocy narzekać nie było można. Zaczynam jednak nazbyt oddalać się od omawianego filmu. Nie chcę zacząć szukać źródła przemocy w Ameryce (i na świecie), gdyż nie jest to przedmiotem recenzji. Wielu już to robiło z różnym rezultatem. W tym momencie, jak często to robię, mogę zasugerować zajrzenie do tekstów Slavoja Żiżka. Nawet jeśli go nie lubicie, to w tej kwestii mówi kilka ciekawych rzeczy.

Tymczasem brutalność w „Death Race 2000” w dzisiejszych czasach nikogo nie zbulwersuje, wyścigi nie są tak efektowne jak w nowszych produkcjach, a wrzucone przez Cormana sceny erotyczne (jak przemoc to i seks, prawda?) są grzeczniejsze niż współczesne teledyski popowych wykonawców. Film nie może więc zbytnio szokować współczesnego widza. A jednak zachował świeżość, niekwestionowaną pomysłowość, widoczny zapał oraz porusza, w sposób humorystyczny, ważne kwestie. Tak, jest też kiczowaty, w końcu to produkcja klasy B, lecz pokazuje w sposób pozbawiony uprzedzeń kontrolę rządu, medialną propagandę i panującą dezinformację, umiłowanie prymitywnej przemocy w ludziach i wiele innych nagannych zachowań. Nie wzbudzi może tak głębokich kontemplacji nad kondycją człowieczeństwa, jakie stają się naszym udziałem po obejrzeniu filmów Michaela Hanekego czy Ingmara Bergmana (których w tym momencie polecam), lecz zwariowana produkcja samochodowa okazuje się dość udanym mariażem ambicji i kiczu, a takie połączenie, gdy wychodzi korzystnie, wypada pochwalić i polecić. Co też czynię.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz